Krzysztof Zalewski: teraz jest mi dobrze w życiu [WYWIAD,WIDEO]
Lubię wchodzić na plan filmowy, bo w odróżnieniu od sceny nie czuję się tam pewnie. A ja lubię być w niekomfortowych sytuacjach, żeby uczyć się przytrzymywać różne stany emocjonalne – przyznaje w rozmowie PAP Life Krzysztof Zalewski, wokalista, autor tekstów, kompozytor, okazjonalnie aktor. Ostatnio zagrał główną rolę w komedii „Misie”.
PAP Life: Po co muzykowi, zdobywcy kilku Fryderyków oraz innych ważnych nagród, na którego koncerty przychodzą tysiące fanów, granie w filmach?
Krzysztof Zalewski: Tak naprawdę, zawsze chciałem być aktorem. Już jak byłem mały, myślałem o tym. Tylko później - miałem wtedy 13 lat - poznałem mojego tatę (Stanisław Brejdygant, aktor, reżyser, scenarzysta, pisarz i dramaturg - red.) i on wybił mi to z głowy. Uświadomił mi, że to jest bardzo ciężki, niepewny zawód i trzeba mieć w nim olbrzymią dozę szczęścia. Całe szczęście, że tak się stało, bo właśnie mniej więcej wtedy odkryłem magię muzyki rockowej.
PAP Life: W muzyce też potrzeba szczęścia, żeby zostać docenionym.
K.Z.: Też potrzeba szczęścia, jednak muzyk ma dużo większy wpływ na swój los. Ja przecież miałem lata tłuste, ale miałem też lata chude. I nawet w tych najchudszych byłem w stanie utrzymać się z muzyki. Grałem covery z różnymi składami, byłem asystentem w studiu, akompaniującym muzykiem w różnych kapelach. Natomiast film to jest sport zespołowy i od samego aktora niewiele zależy. Po drodze jest scenarzysta, reżyser, montażysta, producent, kompozytor i inni aktorzy. No i jeszcze musi przyjść propozycja roli. A jako muzyk siadam, biorę gitarę, ołówek i piszę piosenkę. Mogę wyjść na ulicę i zaśpiewać, nawet wykrzyczeć. Na ulicach częściej spotyka się grajków, którzy śpiewają cudze, a czasami swoje piosenki, niż bezrobotnych aktorów, którzy mówią monolog z „Hamleta”.
PAP Life: To też się zdarza.
K.Z.: Ale rzadziej, więc w tym wypadku mój tata miał rację. Natomiast mnie zawsze ciągnęło do aktorstwa. Zresztą z muzyką to są pokrewne zawody. Poza tym, zadebiutowałem w filmie, gdzie zagrałem słabo, więc też chciałem udowodnić światu, ale przede wszystkim sobie, że potrafię lepiej i dlatego przyjmowałem niektóre z kolejnych propozycji.
PAP Life: Zagrałeś w kilku produkcjach, ale były to nieduże role, drugoplanowe, epizody. Teraz w „Misiach” wcielasz się w głównego bohatera. Zastanawiałeś się, czy masz wystarczający warsztat aktorski?
K.Z.: Na początku, jak dostałem tę propozycję, to powiedziałem, że bardzo dziękuję, ale nie ma mowy, nie dźwignę głównej roli. Już raz się porwałem z motyką na słońce i to nie był dobry pomysł. Później, jak zobaczyłem na pierwszej stronie scenariusza podpis: „Scenariusz komedii romantycznej”, to znów pomyślałem, że to nie dla mnie. Po co twardemu muzykowi rockowemu - spod znaku czaszek, kości, śmierci - komedia romantyczna? Natomiast scenariusz okazał się tak ciekawy, zaskakujący, odświeżający, absurdalny, zabawny, momentami wzruszający, że nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności i stwierdziłem, że zaryzykuję. Już przy poprzednim projekcie - serialu „Prosta sprawa” Cypriana Olenckiego, korzystałem z pomocy znakomitej coachki aktorskiej. To jest cudowna osoba, Ania Skorupa. Stwierdziłem, że teraz znów mi pomoże, przy niej czuję się bezpieczniej. Przygotowania trwały dosyć długo. Wiedziałem, że nie umiałbym zagrać komediowo, nie mam takiego warsztatu, ale chodziło nam o to, żeby te emocje, które mój bohater przeżywa, rzeczywiście były prawdziwe, więc głównie to ćwiczyliśmy.
PAP Life: Kuba, twój bohater, jest muzykiem rockowym, lubi dobrze się bawić i nie przejmuje się uczuciami swojej dziewczyny. Dopiero, kiedy po wypadku trafia do czyśćca, zrozumie, że przez własną głupotę może stracić coś bardzo ważnego. To trochę twoja historia. Na twojej ostatniej płycie „Z głowy” jest wiele tekstów, w których robisz rachunek sumienia, przyznajesz się, że w swoim życiu nabroiłeś. Co dla ciebie było takim metaforycznym czyśćcem?
K.Z.: Miałem ich kilka, ale dwa takie, które mnie czegoś nauczyły. Tak jak śpiewam w piosence „Z głowy”: „Trzeba spaść, o dno zaryć łbem, żeby się obudzić, zobaczyć, że podróż jest zajebista, kocham każdy oddech, jeszcze trochę kaszlę, fajki rzucę w piątek”. W filmie operujemy formą pewnej bajki, przypowieści, odnosimy się do wierzeń o czyśćcu, niebie i piekle. Ale myślę, że w każdej przypowieści jest jakaś głęboka, prawdziwa mądrość. Wydaje mi się, że czasem trzeba się potknąć i dotknąć tego dna, żeby powiedzieć: „Już mam dosyć, już więcej nie chcę”. Zazwyczaj człowiek sobie sam robi krzywdę - tak przynajmniej wynika z moich obserwacji czy z autopsji. Pewnego dnia obudziłem się i stwierdziłem, że już mam dość rozpaczy i że mam dwie drogi. Albo będę dalej brnął tą ścieżką, która prowadzi do nieszczęścia i w wieku 50 lat mówił obcym ludziom: „Słuchajcie, mogłem być kimś”. Albo po prostu zawalczę ze sobą i spróbuję. Skoro nie udało się mi się umrzeć w wieku 27 lat jako kultowa gwiazda światowego rocka, to chcę donieść z godnością głowę chociaż do osiemdziesiątki.
PAP Life: To była trudna walka?
K.Z.: Momentami trudna. Ale na szczęście wierzę, że świat jest przyjaznym miejscem. Miałem wokół siebie mnóstwo ludzi, którzy wyciągnęli do mnie rękę i pomogli. Tylko najpierw sam musiałem tego chcieć. To było jedno moje dno, punkt zwrotny. A drugi - nie chcę o tym mówić - ale czasami trzeba zderzyć się ze ścianą, żeby dojść do jakiegoś mądrego wniosku.
PAP Life: Tytułowe misie to współcześni faceci, niegotowi na „coś poważnego”, którzy lubią życie „bez zobowiązań”. Co według ciebie dzisiaj znaczy być prawdziwym mężczyzną?
K.Z.: Żyjemy w kryzysie świata mężczyzn, to na pewno. Szczęśliwie tysiącletni patriarchat zostaje strącony z piedestału i wrzucony do piekieł. Świetnie, że już nie jest modnie być macho. Pomijam oczywiście tego narcyza, szaleńca Trumpa z hajlującym Muskiem i z tymi wszystkimi złymi ludźmi. Tylko jak nie macho, to co? Mężczyźni chyba czują się zagubieni. Mam być teraz taką wrażliwą, rozpłakującą się ciapą, a kobieta ma być tą silną drugą połową i załatwiać za mnie wszystko? Też nie. Myślę, że dziś my faceci trochę błądzimy. Męskość w moim słowniku oznacza odpowiedzialność za innych ludzi, za swoich bliskich. Facet powinien być w kontakcie ze swoimi uczuciami, przyznać się do słabości, umieć się popłakać, umieć zwrócić się po pomoc do psychologa czy psychiatry. Ale też może dlatego, że jestem rocznik ‘84, powinien być jednak twardy, opiekuńczy, silny.
PAP Life: Trudne do pogodzenia. Zdarza ci się płakać?
K.Z.: Tak.
PAP Life: Co cię wzrusza?
K.Z.: Głównie muzyka i filmy. Ciekawe, że wtedy częściej płaczę niż w prawdziwym życiu. Może dlatego, że dosyć wcześnie zostałem zderzony z taką ostateczną tragedią (jego matka zmarła z powodu guza mózgu - red.) i mało rzeczy jest mnie w stanie doprowadzić do łez. Ale są i takie momenty.
PAP Life: Długo nie znałeś swojego ojca. Skąd czerpałeś męskie wzorce?
K.Z.: Na szczęście miałem wielu przyszywanych wujków, przyjaciół rodziny. Mama śpiewała w chórze, więc też jej znajomych z tego chóru. Ale po pierwsze uważam, że lepiej mieć jednego cudownego rodzica, niż żyć w dysfunkcyjnej pełnej rodzinie, jak wielu moich kolegów. Po drugie, zamiast jednego wzorca miałem kilka różnych. Miałem wujka kompozytora, który był człowiekiem olbrzymiej łagodności i wielkiej kultury. Bardzo głęboko wierzący katolik, ale taki, który żył wedle tych prawd, które głosił. Inny wujek, aktor uczył mnie szermierki. Miał dorosłą córkę, ale zawsze marzył też o synu, więc chciał ze mną te wszystkie męskie rzeczy porobić. Kiedy trochę podrosłem, zabierał mnie na spływy kajakowe, uczył wędkować, rozbijać namiot, operować szpadlem i tak dalej.
PAP Life: Jaki dzisiaj masz kontakt z tatą?
K.Z.: Bardzo dobry, widzieliśmy się parę dni temu. Mój tata, który w tym roku skończy 89 lat, cały czas już gada o tym, co mamy zrobić, jak umrze. Na początku było to dla mnie trochę makabryczne i przerażające. Ale mój brat przyrodni (Igor Brejdygant, reżyser, scenarzysta - red.), starszy ode mnie o 13 lat, mówi: „Krzychu, wyluzuj się. On tak od czterdziestki gada”. Tata wciąż jest bardzo aktywny. Jeździ autem, wypisuje wściekłe listy na Trumpa, bardzo mu w tym przyklaskuję. Ostatnio wymyślił sobie, że chciałby zostawić dla potomnych, a przede wszystkim dla wnuka, zbiór audio swoich ulubionych wierszy. Siedział u mnie w studiu, a ja nagrywałem, jak recytował „Zaczarowaną dorożkę”, monolog Hamleta, „Przesłanie pana Cogito”, itd. „Reduta Ordona” była najpiękniejsza. Nagle taki starszy, prawie dziewięćdziesięcioletni pan, wstał i zaczął z emfazą opowiadać, gestykulować.
PAP Life: Sam też masz syna. Jakim jesteś ojcem?
K.Z.: Wydaje mi się, że dzisiaj byłem dobrym. Wyciągnąłem jego rowerek z piwnicy, napompowałem kółka, ustawiłem siodełko, znalazłem kask. Pojechaliśmy na długą wycieczkę, potem zrobiłem obiad.
PAP Life: Dużo czasu spędzacie razem?
K.Z.: Pewnie powinniśmy więcej, ale też mam wyjazdowy zawód. Pewnie miewa jakieś deficyty ojca, ale kiedy mogę, staram się być. Chciałbym, żeby miał takie poczucie, że co by się nie działo, to może na mnie liczyć w każdej chwili.
PAP Life: Byłeś wychowywany przez mamę. Jak to wpłynęło na postrzeganie kobiet przez ciebie?
K.Z.: Bardzo. Moja mama poświęciła mi całe swoje życie. Wiedziałem o tym, ale dopiero dotarło to do mnie z olbrzymią siłą, gdy sam zostałem tatą i zobaczyłem z czym się człowiek mierzy, będąc rodzicem. Jaki to jest ogrom pracy, ogrom odpowiedzialności. Nie wiem, jak ona, mała, drobna kobieta, to dźwignęła. Miała przyjaciół, ale koniec końców była w tym sama. Myślę, że to za sprawą mamy mam jakiś wręcz nabożny stosunek do kobiet.
PAP Life: Jesteś feministą?
K.Z.: Myślę, że tak.
PAP Life: Co to dla ciebie znaczy?
K.Z.: Może opowiem taką historię. Kiedy był pierwszy „czarny marsz”, na placu Konstytucji został zorganizowany wiec. Zebrało się tam chyba 20 tysięcy wściekłych kobiet. Była scena, na którą po kolei wychodziły różne wokalistki. A ja byłem tam jedynym facetem. Kiedy wyszedłem na scenę z gitarą, to w pierwszej chwili nie czułem specjalnie wielkiego ciepła z drugiej strony i wcale się nie dziwię. Bo to się trochę przerodziło w walkę płci. Wtedy, żeby jakoś przełamać lody, zacząłem mówić, dlaczego tam jestem. Opowiedziałem, że moja mama zawsze mi powtarzała, że ona się cieszy, że jestem chłopakiem, bo będę miał w życiu łatwiej. A ponieważ ubóstwiałem moją mamę, nie mogłem się z tym pogodzić. Dlaczego mam mieć łatwiej niż ona? I dlatego jestem feministą, bo chciałbym, żeby te szanse były dla wszystkich równe. Wiadomo, że nie jesteśmy tacy sami, nigdy nie będziemy i nie powinniśmy być. Ale choćby taka nierówność płac to jest dla mnie jakiś absurd.
PAP Life: Dziś powiesz o sobie, że jesteś dojrzałym facetem?
K.Z.: Dojrzewającym. Teraz jest mi dobrze w życiu. Może dlatego nie mogę się zagonić do pracy - zdecydowanie lepiej mi się pisze, jak są jakieś problemy. Ale też mam wielką potrzebę, żeby wypuścić jakiś singiel. Moja ostatnia płyta jest momentami smutnawa i dla odmiany, wbrew temu, co już umiem, chciałbym zrobić taką superradosną, podnoszącą na duchu piosenkę, typu „Happy” albo „What I Say” Raya Charlesa. To też jest dla mnie wyzwanie, ale lubię wychodzić ze strefy komfortu. Na nartach jeżdżę średnio, za to strasznie szybko. Lubię trochę się bać. I w tym miejscu wracamy do pierwszego pytania, dlaczego lubię wchodzić na plan filmowy. Dlatego, że w odróżnieniu od sceny nie czuję się tam pewnie. A ja lubię być w niekomfortowych sytuacjach, żeby uczyć się przytrzymywać różne stany emocjonalne. Może teraz po prostu wcielę się w szczęśliwego człowieka. (PAP Life)
Krzysztof Zalewski – wokalista, multiinstrumentalista, kompozytor, autor tekstów. W 2002 roku wziął udział w drugiej edycji talent show „Idol”, której został zwycięzcą. Od 2013 roku nagrywa i występuje solowo. Od tego czasu wydał pięć albumów studyjnych. Laureat pięciu Fryderyków. Zagrał w kilku filmach i serialach ("Bo we mnie jest seks", "Prosta sprawa"). 7 marca do kin weszła komedia "Misie", w której gra główną rolę. Jest synem aktora, scenarzysty i reżysera Stanisława Brejdyganta oraz przyrodnim bratem Igora Brejdyganta, pisarza i scenarzysty. Ma 40 lat.
Rozmawiała Iza Komendołowicz
ikl/ag/gn/