Na dworcu w Przemyślu zmęczone kobiety i płaczące dzieci mijają mężczyzn jadących na wojnę
Tłum kobiet z dziećmi na rękach, które przyjechały pociągiem z Kijowa miesza się z mężczyznami biegnącymi na piąty peron, z którego odjedzie pociąg do Lwowa. Oni chcą wrócić do Ukrainy, by zaciągnąć się do wojska. Kobiety, które uciekły przed wojną ledwie stoją na nogach. Są wymęczone nocami w schronie, a potem podróżą i dziecięcym płaczem - taka jest codzienność na dworcu w Przemyślu.
"Przychodzę tu rano, wychodzę wieczorem. To teraz najważniejsze miejsce w Polsce. Wszystko, co się tu dzieje, jest nie do opisania" - mówi Arek z Czechowic.
Przyjechał tu na początku wojny po ciocię z Kijowa, siostrę już nieżyjącej mamy.
"Trochę zajęło, by ją przekonać, że wciąż ma tu rodzinę: mnie, mojego tatę i krewnych. I żeby zostawiła wszystko. No, ale już jedzie, a ja czekam" - opowiada.
Kuzyn Arka nie przyjedzie. Walczy, na razie na informatycznym froncie, cyberbezpieczeństwa. Za tym, że te wszystkie systemy, komórki i internet w kraju ogarniętym wojną wciąż działają, ktoś przecież stoi. "Dzięki internetowi wiem, że ciocia jedzie. A że się potrafię dogadać po ukraińsku, to przychodzę na dworzec, żeby się przydać" - opowiada.
Do Arka, "samozwańczego wolontariusza", podszedł Romek. 30 lat jeździ w Monachium na taksówce. A od poniedziałku jechał do Przemyśla niemal bez przerwy.
"Przekimałem u rodziny na Śląsku i raniutko przyjechałem do Przemyśla na dworzec. Zabiorę rodzinę z dziećmi w dowolne miejsce w Europie. Za darmo oczywiście" - mówi.
Dopytywany przez Arka skąd taki gest, opowiada:
"Ja jestem Ślązak, mój dziadek walczył w Wehrmachcie. Na Łuku Kurskim ukraińscy chłopi uratowali mu życie, a dziadka, w Rudzie Śląskiej, Ruscy od stołu zabrali i nikt go więcej nie widział".
Arek znajduje mu nie jedną, lecz dwie rodziny. Bracia Oleg i Konstanty i ich żony, i czworo dzieci - 1,5 roku, 2, 3 i 5 lat. Chcieliby do Niemiec. "Ale gdzie?" - dopytuje Romek, bo na niemieckiej granicy trzeba podać adres. Odpala mapę w komórce. "Może tu, może tu" - zastanawiają się bracia. "A może do Holandii. Ponoć pięknie jest w Holandii?" - patrzy na kierowcę pytająco Oleg. W końcu Romek mówi, że zdecydują po drodze. Wsiadają do siedmioosobowego volkswagena sharana i ruszają na zachód.
Pani Anna wychodzącym z podziemnego tunelu maluchom rozdaje jajka z niespodzianką.
"Bo nic tak dziecka nie uspokoi jak jajko z niespodzianką, pluszaki są przereklamowane" - mówi i prosi żeby napisać, że ta hojna pomoc od mieszkańców Podkarpacia to naprawdę wielki gest. "Po pierwsze dlatego, że ludzie są tu biedniejsi niż w wielkich miastach. Po drugie, bo tu jest pogranicze, tutaj niemal każda rodzina ma swoją historię z Ukraińcami. Zazwyczaj niefajną" - tłumaczy.
Pociąg z Kijowa właśnie wjechał. Z tunelu pod dworcem wylewa się tłum: przede wszystkim kobiety z dziećmi na rękach. Im mniejsze dzieci, tym mniejszy bagaż. "Wiadomo, do dziecka trzeba mieć wolne ręce" - mówi Swieta, który podróżuje z malutką córeczką. Z wdzięcznością przyjmuje pomoc terytorialsa, który bierze bagaż, a ona dziecko. Za godzinę mają pociąg do Katowic. Stamtąd pojadą do Czech, do ojca i męża.
Za nią idzie Nadia, która mówi o sobie, że jest szczęściarą. Ma męża Gruzina, dzieci też z gruzińskimi paszportami. "Ale i tak płaczemy. W Kijowie żyliśmy osiem lat. To już też teraz nasze miasto" - tłumaczy biorąc gorącą zupę, która nalewa Tatiana z koła gospodyń wiejskich z Nehrybki. I wtedy przez dworcową halę rusza fala podróżnych w przeciwnym kierunku. Sami mężczyźni. Nie mają dużych bagaży - jedna niewielka torba lub plecak. "To ci, którzy wracają, by zaciągnąć się do wojska" - mówi stojąca obok wolontariuszka Ania. Właśnie ogłoszono, że odjeżdża pociąg do Lwowa. Andriej, który chce wiedzieć, gdzie jest peron piąty, na pytania odpowiada krótko. Da - pracował w Polsce, w budowlance. Da - jedzie walczyć za ojczyznę, da - rodzina w Ukrainie, w schronie.
"My już po tych kilku dniach na dworcu w Przemyślu wiemy, że nie należy pytać o okropieństwa wojny. Nawet pytanie o podróż, która się ciągnęła czasami cztery-pięć dni i po drodze był ostrzał też nie jest w porządku. I nie powinno się mówić, że wszystko będzie dobrze, bo gdy komuś dom zbombardowali i bliscy poginęli to już długo nie będzie dobrze" - mówi wolontariuszka.
Opowiada, że ona rozmawia o rzeczach do załatwienia tu i teraz, a jeśli wdaje się w pogawędkę, to o dzieciach albo o zwierzętach. Bo tak, jak matki niosą swoje dzieci, tak młode dziewczyny koty i psy. Kotka Lola przyjechała z Larą z Żytomierza, york Witalik z Niną z zapadłej obłasti wschodniej Ukrainy, a Stiopa w rękawie Sierioży aż z Kijowa. I dopiero na widok stojącego przy karetce wujka-ratownika, Sierioża rozprostował piąstkę i pokazał Stiopę - białą myszkę.(PAP)
Autor: Luiza Łuniewska
kw/