Polski dziennikarz zatrzymany w Birmie: organizatorzy demonstracji boją się spać we własnych domach
Wojsko stosuje do tłumienia protestów wszystkie możliwe środki, sytuacja w Birmie stale się pogarsza, a organizatorzy demonstracji boją się spać we własnych domach - mówi w rozmowie z PAP Robert Bociąga, podróżnik i dziennikarz współpracujący z międzynarodowymi mediami.
Robert Bociąga, niezależny dziennikarz pracujący m.in. dla niemieckiej agencji informacyjnej dpa, portalu The Diplomat i stacji CNN, 11 marca został pobity i zatrzymany przez birmańskie służby bezpieczeństwa w czasie fotografowania demonstracji. W piątek wylądował na lotnisku Chopina w Warszawie po niemal dwóch tygodniach spędzonych w areszcie.
PAP: Czy możesz opowiedzieć, jak znalazłeś się w Birmie w czasie zamachu stanu?
Robert Bociąga: Podróżowałem po Azji od trzech lat. Na początku 2020 roku pomyślałem, że współpraca z mediami byłaby interesującym dodatkiem do podróży. Zacząłem od zdjęć i analiz dla portalu The Diplomat skupiającego się na tym regionie, ale nigdy nie planowałem zajmowania się tematami newsowymi – dopiero pobyt w Birmie mnie do tego zmusił. Nie mogłem być obojętny.
Przyleciałem z Malezji pod koniec lutego 2020 roku, w założeniu na miesiąc. To była moja druga wizyta, jak się okazało bardzo długa. Wkrótce po moim przylocie zaczęło się związane z pandemią zamykanie granic, wszystkie loty odwołano, niedługo później pojawiły się też ograniczenia w jeżdżeniu po kraju. Na początku mieszkałem w Rangunie, ale po pół roku, kiedy liczba zachorowań zmalała, znowu można było podróżować i wykorzystałem to do wyjazdu do stanu Szan. Tam zablokowała mnie druga fala epidemii, nie mogłem wrócić do stolicy, więc zostałem. 1 lutego doszło do zamachu stanu.
PAP: Dotąd podczas wymierzonych w juntę demonstracji, które rozpoczęły się w całym kraju tuż po przejęciu przez nią władzy, zginęło ponad 300 osób, a aresztowano blisko 3 tys. Jaka sytuacja panuje w stanie Szan? Jak wyglądała praca reporterska tam i jak ostatecznie doszło do Twojego zatrzymania?
R.B.: Od chwili przewrotu do zatrzymania byłem na około trzydziestu protestach. Prawie codziennie fotografowałem je w Taunggyi i w pobliskim mieście Nyaung Shwe. Na początku demonstracje przebiegały bardzo spokojnie. Dopiero od około 25 lutego służby zaczęły ostro się z nimi rozprawiać. Do ich uczestników zaczęto strzelać gumowymi kulami, używać gazu i armatek wodnych. Pierwsze ofiary śmiertelne były w Rangunie i Mandalaj, w mniejszych miastach nadal zdarzały się tylko aresztowania i pobicia, więc sytuacja wydawała się lepsza.
Kiedy pracowałem w terenie, mundurowi nigdy nie zwracali mi uwagi, chociaż byłem bardzo widoczny. Zdarzało się, że pokazywali ręką, żebym odszedł, ale nigdy mnie nie zatrzymywali ani nie prosili o kasowanie zdjęć. Poza tym na demonstracjach pojawiało się wielu miejscowych dziennikarzy, niektórzy z aparatami i kamerami, dlatego uważałem, że jestem bezpieczny.
Na kilka dni przed moim zatrzymaniem protestujący zaczęli się dodatkowo zabezpieczać: mieli ze sobą tarcze, ubrania ochronne i maski do oddychania chroniące przed gazem. Wiedzieli, że policjanci, a zwłaszcza żołnierze, robią się coraz bardziej agresywni.
Protest zorganizowany 11 marca był niewielki. Demonstranci zamierzali przejść z dala od głównej ulicy, która od kilku dni była mocno pilnowana, obstawiona ciężkim sprzętem, wojskowymi ciężarówkami. Ponieważ z powodu represji zgromadzenia robiły się coraz mniejsze, często mundurowych było widać na ulicach więcej niż demonstrantów. Kiedy ludzie na czele protestu zauważyli zbliżające się oddziały armii (Tatmadaw) i policji, zaczęli się przygotowywać do zmiany kierunku marszu. Wtedy pojawił się gaz łzawiący i wszyscy zaczęli się wycofywać w stronę mniejszych uliczek. Taunggyi leży w górach, nawet w mieście jest wiele wzniesień i łatwo skryć się między budynkami, co protestujący często wykorzystywali.
Żołnierze zauważyli mnie po tym, jak tłum się oddalił, gdy armia użyła gazu łzawiącego. Podbiegli i o nic nie pytając zaczęli mnie okładać pałkami po głowie i ramieniu, próbowali wyszarpnąć aparat. Dopiero po dłuższej chwili policjanci zauważyli, że jestem cudzoziemcem, ale wojskowych musieli odciągnąć ode mnie siłą. Odprowadzili mnie do ciężarówki i tam wylegitymowali. Zaczęli też przeglądać zdjęcia, od razu je kasując. Po około godzinie przewieźli mnie do urzędu imigracyjnego, w którym urzędnicy dopytywali się, czy pracuję dla mediów, co tu w ogóle robię. Zaprzeczałem, tłumaczyłem, że protesty są już tak powszechne, że prawie każdy je fotografuje. Ostatecznie umieszczono mnie w celi w areszcie policyjnym, a następnego dnia w kajdankach zaprowadzono przed sąd. Sędzia powiedziała, że urząd imigracyjny planuje dwutygodniowe śledztwo, ale może się ono skończyć wcześniej. Gdy broniłem się mówiąc, że poprzedniego dnia wszystko już sprawdzono, odpowiedziała, że nie ma innego wyboru, bo o wszczęcie postępowania wnosi urzędnik imigracyjny, który mnie oskarża.
PAP: Jak przebiegały przesłuchania?
R.B.: Od początku podejrzewano, że jestem dziennikarzem, ale konsekwentnie zaprzeczałem, bo wiedziałem, że jeśli się przyznam, moja sytuacja może się bardzo pogorszyć. Byłem jednak traktowany znacznie lepiej, niż inni zatrzymani. Miejscowych zmuszano do składania zeznań na klęczkach, z rękami na głowie. Ja zawsze siedziałem na krześle. Warunki zatrzymania były akceptowalne, cela wieloosobowa, ale duża, z dostępem do wody i łazienki.
W dniu rozprawy mogłem rozmawiać z panią adwokat zapewnioną przez organizację pozarządową International Bridges to Justice, która w Taunggyi ma jedno ze swoich biur. Poinformowano mnie też wtedy, że jej pracownicy są w kontakcie z ambasadą Niemiec. Dowiedziałem się, że jestem oskarżony o przebywanie w kraju bez ważnej wizy – bo stara wygasła – i nielegalne fotografowanie wydarzeń politycznych. Wątek dziennikarski na szczęście więcej się nie pojawił, bo nie znaleziono przy mnie żadnych materiałów ani dokumentów, które jednoznacznie potwierdzałyby, że pracuję dla prasy. Ostatecznie, dzięki staraniom pani adwokat i naciskom że strony ambasady Niemiec, ukarano mnie najniższą możliwą grzywną i nakazano deportację.
PAP: Czy miałeś poczucie, że władze chcą się Ciebie jak najszybciej pozbyć z kraju, jako niewygodnego świadka wydarzeń?
R.B.: Moim zdaniem nie zwracają w tej chwili uwagi na krytykę ze strony Zachodu, ale dziennikarzy na miejscu nie chcą dla samej zasady - bo doprowadziłoby to do ujawnienia metod, jakie stosują.
Myślę, że w mojej sprawie nikt nie przeprowadził prawdziwego śledztwa, bo moje artykuły z łatwością można znaleźć przez wyszukiwarkę internetową. Prawdę mówiąc, drżałem z tego powodu, obawiałem się też, że złamią zabezpieczenia mojego telefonu. Wiem, że wszystkie dokumenty w mojej sprawie przesłano do stolicy i myślę, że to tam zapadła decyzja. Ostatecznie zostałem potraktowany jak lekkomyślny turysta.
PAP: W jaki sposób wróciłeś do Polski?
R.B.: Ambasada Niemiec zorganizowała mój pobyt w hotelu na dzień przed wylotem, agencja dpa pokryła koszty lotu, bo sam odzyskałem dostęp do telefonu i portfela dopiero w dniu, w którym miałem opuścić kraj. Miałem dużo szczęścia, że w samolocie znalazło się ostatnie miejsce, inaczej pewnie do tej pory musiałbym zostać w areszcie.
PAP: Sytuacja na miejscu ciągle jest bardzo zła, codziennie w demonstracjach giną ludzie, władze ograniczają dostęp do Internetu, stosują cenzurę prewencyjną, prześladują miejscowe i zagraniczne media. Przez to wszystko światu coraz trudniej dowiedzieć się, co naprawdę dzieje się w Birmie. W ostatnich dniach pojawiły się doniesienia o dziennikarzach, którzy ukrywają się, pracują incognito i uciekają przed aresztowaniami na prowincję. Jak oceniasz możliwość dalszej pracy dziennikarskiej w takich warunkach?
R.B.: W czwartek w Taunggyi doszło do pierwszych ofiar śmiertelnych, sytuacja zmierza w stronę anarchii. Armia ma prawo stosować do stłamszenia protestów wszystkie środki, jakie im się podobają. W poniedziałek po rozprawie udało mi się porozmawiać z policjantami. Chociaż niektórzy przyznali, że są przeciwko wojskowym rządom, to inni otwarcie pochwalali to, że żołnierz może bezkarnie zastrzelić protestujących, celując kulą w głowę.
Muszę podkreślić, że chociaż chodząc na demonstracje z aparatem fotograficznym liczyłem się z ryzykiem i akceptowałem je, to moja sytuacja jako obcokrajowca mimo wszystko była lepsza niż miejscowych. Birmańscy protestujący i dziennikarze ryzykują o wiele więcej niż ja, mają na miejscu bliskich. W ostatnich tygodniach sytuacja się pogarsza, organizatorzy protestów boją się spać we własnych domach, armia kradnie prywatne mienie według własnego widzimisię, wiele osób aresztowano, więc uliczne demonstracje są o wiele mniejsze niż na początku. Birmańczycy nie mogą zostać nigdzie deportowani, chociaż wielu by pewnie chciało.
Żałuję, że sam dałem się złapać, straciłem dwa tygodnie w areszcie i nie mogę nadal pracować na miejscu. Z drugiej strony, chociaż nie planowałem powrotu do Polski, cieszę się, że po ponad trzech latach mogę znowu zobaczyć rodzinę. Z Azji przywiozłem wiele zebranego materiału, który spróbuję opublikować. Liczę, że uda się uratować część skasowanych z aparatu zdjęć. Mam nadzieję, że to będzie mój wkład w informowanie o sytuacji w Birmie i że będę mógł wrócić do pracy jako fotoreporter, kiedy tylko będzie to możliwe. Z protestującymi w Taunggyi jestem w kontakcie telefonicznym.
Rozmawiał Tomasz Augustyniak (PAP)
liv/