Patrick Radden Keefe: staram się dostrzec dobroć w ludziach, którzy wydają się potworami [WYWIAD]
Zawsze staram się dostrzec dobroć, nawet w ludziach, którzy wydają się potworami. A w ludziach sprawiających wrażenie szlachetnych staram się zauważyć rysy - mówi PAP amerykański dziennikarz Patrick Radden Keefe, autor książek „Głowa węża”, „Imperium bólu” i „Cokolwiek powiesz, nic nie mów”.
Katastrofa statku handlowego Golden Venture u wybrzeży Nowego Jorku, na pokładzie którego znajduje się 286 obywateli Chin, to początek opowieści o nielegalnej chińskiej migracji do Stanów Zjednoczonych, działalności szmuglerskiego podziemia, a także o pragnieniu udziału w „amerykańskim śnie”, wierze w odmianę swego losu. Historię Golden Venture i stojącej na czele przemytniczego imperium Siostry Ping opisuje Patrick Radden Keefe w książce „Głowa węża”. W oczach swych krajan ta mieszkanka nowojorskiej Chinatown symbolizowała wybawienie, szansę na lepsze życie w nowym, pełnym możliwości, kraju. To ona organizowała ryzykowne, kosztowne i nielegalne przeprawy do Ameryki. To ona jest tytułową „Głową węża”.
To kolejna - po „Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej” i „Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego” - wydana w Polsce książka autora związanego z „New Yorkerem”, laureata Amerykańskiej Nagrody Krytyków Literackich, Nagrody im. George'a Orwella, Nagrody Baillie Gifford, a także Nagrody „National Magazine” w kategorii dziennikarstwo. Jest także twórcą zbioru artykułów „Rogues: True Stories of Grifters, Killers, Rebels and Crooks” oraz podcastu „Wind of Change”, który znalazł się na szczycie listy najlepszych podcastów 2020 r. w rankingu „The Guardian”.
PAP: Bohaterowie pana książek pozornie nie mają ze sobą wiele wspólnego. Członkowie IRA w „Cokolwiek powiesz, nic nie mów”, potężna rodzina Sacklerów w „Imperium bólu”, chińscy przemytnicy w „Głowie węża”. Czy coś ich łączy?
Patrick Radden Keefe: Nie działam według jakiegoś sytemu czy zestawu reguł. Szczerze mówiąc, to czysto intuicyjne - kiedy natrafiam na świetną historię, po prostu czuję, że to jest to, że chcę się nią zająć. Właśnie kończę nową książkę, która powinna się ukazać w przyszłym roku. Zaczęła się jako artykuł do „New Yorkera” mniej więcej dwa lata temu. Byłem w Londynie, gdzie spotkałem się z pewnym gościem, znajomym znajomego. Powiedział: mam historię w sam raz dla ciebie; znam tę rodzinę, mieli 19-letniego syna, który zginął. Wypadł z balkonu luksusowego budynku w Londynie, wpadł do Tamizy. Jego rodzice odkryli, że miał sekretne życie, w którym udawał, że jest synem rosyjskiego oligarchy.
Powiedział mi tylko tyle, ale to wystarczyło, bym nabrał pewności, że o tym napiszę, jeśli członkowie owej rodziny zgodzą się ze mną porozmawiać. Zazwyczaj tak to działa - ktoś opowiada mi zręby historii, a ja - zaintrygowany - wytężam słuch. Opowieści zawsze potrzebują wyrazistych bohaterów, poczucia głębi narracyjnej, złożoności i zwrotów akcji. Zależy mi na tym, by pokazać czytelnikowi wielowymiarowość historii, zaskoczyć go.
PAP: Często słyszy pan to zdanie? „Mam historię, która cię się spodoba”...
P.R.K.: Nieustannie. Zazwyczaj bardzo szybko orientuję się, że to jednak nie są rzeczy dla mnie. Bywa, że historia rzeczywiście jest fascynująca, ale po prostu nie wiem, jak ją opowiedzieć.
PAP: Niemalże został pan prawnikiem, nie reporterem i pisarzem.
P.R.K.: Studiowałem prawo, ale marzyłem o pisaniu. Przez wiele lat wysyłałem propozycje artykułów do różnych pism, na ogół do „New Yorkera”. Dostawałem odmowy, jedną po drugiej, przez siedem lat. Gdy miałem dwadzieścia kilka, napisałem pierwszą książkę, niezbyt udaną („Chatter: Dispatches From the Secret World of Global Eavesdropping” - PAP). Ukazała się, dostała nawet parę niezłych recenzji, ale nikogo nie obeszła. Niczego nie zmieniła, nie mogłem liczyć, że za jej sprawą spełnię marzenie i teraz czeka mnie literacka kariera. Skończyłem studia i miałem iść na kilkumiesięczny staż do kancelarii prawniczej. Byłem głęboko nieszczęśliwy, bo nie znosiłem tego. Uczyłem się do egzaminu adwokackiego.
Któregoś dnia przyniosłem ze sobą gazetę, w której przeczytałem o procesie Siostry Ping. To było trochę jak tykająca bomba, miałem iść do pracy w tej kancelarii w październiku czy listopadzie. Miałem kilka miesięcy, napisałem do „New Yorkera” o tym procesie i w końcu, po siedmiu latach, przyjęli moją propozycję. Co prawda tylko na ten jeden artykuł, ale dopiąłem swego, spełniłem marzenie. Moja ówczesna dziewczyna - która dziś jest moją żoną i pochodzi z Wrocławia - przekonała mnie, żebym się nie poddawał. Powiedziała, że weźmie na siebie czynsz i tego typu wydatki, że mam spróbować, a nie iść do kancelarii. Napisałem artykuł, który później przerodził się w moją drugą książkę.
PAP: Czy Siostra Ping to była zła czy dobra osoba?
P.R.K.: I dobra, i zła. Dlatego wydała mi się interesująca - różnie ją postrzegano. Lubię takich bohaterów. Zawsze staram się dostrzec człowieczeństwo, dobroć nawet w ludziach, którzy wydają się potworami. Działa to też w drugą stronę - w ludziach, sprawiających wrażenie szlachetnych, staram się zauważyć rysy. A kiedy o kimś piszę, zawsze powtarzam: będą rzeczy, które ci się nie spodobają. Ale gdybym napisał o kimś i mój bohater powiedziałby, że właśnie tak chciałby zostać opisany, bo dokładnie tak siebie postrzega, wiedziałbym z całą pewnością, że nie podołałem, nie wykonałem swojej pracy.
Siostra Ping rzeczywiście pomogła wielu ludziom i dla wielu była bohaterką, dzięki niej spełnili marzenia. Była także chciwą osobą, która wiele ryzykowała. Myślę, że życie innych nie było dla niej nadrzędną wartością. Życie swoich krajan uważała za niewiele warte. No i weszła we współpracę z bezwzględnym gangsterem. Ta historia jest jak opera: ten brutalny przestępca ją okrada, a ona uznaje, że dokładnie z takim gościem powinna pracować. Zawiązują komitywę, ale on ją zdradza... Tym, co mnie szczególnie bawi, a czego nie napisałem w książce, jest to, że dziś ten facet odnosi sukcesy jako biznesmen w Nowym Jorku, gdzie otworzył hotel, uzyskał amerykańskie obywatelstwo.
PAP: „Głowa węża” ukazała się w Polsce niedawno, ale to pana druga książka, wydana w po raz pierwszy w 2009 r. Dziś nabrała nowego życia - ukazuje się we współczesnym kontekście politycznym, gdy kwestie nielegalnej imigracji wzbudzają wielkie emocje.
P.R.K.: W zeszłym roku po raz pierwszy została wydana również w Wielkiej Brytanii. Mnie wydaje się bardziej na czasie niż w roku premiery. Dotyczy w większości wydarzeń z 1993 r., wyszła w 2009, a oto jesteśmy w 2025 i pod wieloma względami brzmi jak opowieść o źródłach problemów, z jakimi borykamy się dzisiaj. Sprawa Golden Venture to pierwszy taki przypadek w Stanach - przybyli tu ludzie prosili o azyl, a my wtrąciliśmy ich do więzienia. Wtedy było to bardzo kontrowersyjne. Czy dziś też by było? Nie wydaje mi się. Dla mnie - jak najbardziej, ale w Stanach buduje się coraz więcej więzień, Donald Trump przechwala się opowiadaniem o otoczonych przez aligatory ośrodkach dla migrantów. Dla mnie to potworne rzeczy, nie do pomyślenia.
W przypadku Golden Venture problem polegał na tym, że zbyt wiele osób chciało się dostać z Chin do Ameryki. Potrzebna była jakaś forma kontroli, opanowania sytuacji. Rozumiem to, akceptuję. Ale w tym, jak traktowano migrantów, było okrucieństwo, dziś zaakceptowane i zinstytucjonalizowane. Wszystko wskazuje także na to, że w przyszłości tych ludzi będzie jeszcze więcej, będą szukali ratunku przed dramatycznymi zmianami klimatycznymi.
PAP: Kiedyś Ameryka wydawała się obietnicą lepszego życia i wolności także dla Polaków. Czy wydaje się panu, że idea „amerykańskiego snu” jest wciąż aktualna?
P.R.K.: To, co Trump próbuje zrobić i co do pewnego stopnia widać na przykładzie historii statku Golden Venture, to pokazanie, że Stany i polityka migracyjna działa jak magnes. Jest tak atrakcyjna, że ludziom wydaje się, że wystarczy, że postawią stopę na amerykańskiej ziemi i wszystko będzie dobrze. To dlatego tak wielu ludzi decyduje się na przebycie tej niebezpiecznej, kosztownej i męczącej podróży, porzucenie domu, rodzinnych stron i spróbowanie od nowa w Ameryce. Musimy więc zrobić, co w naszej mocy, by uczynić to nieprzyjemnym. Ci ludzie muszą wiedzieć, że jeśli tu się dostaną, czekają ich kłopoty, będą mieli gorzej, a nie lepiej. Wrzucimy ich do więzień. Wtedy nie będą już przyjeżdżali. Taką filozofię wyznaje Trump. Przynosi to efekty - ludzie przestają przyjeżdżać.
Prestiż Ameryki, idea tego kraju jako miejsca aspiracji, lepszego świata, niszczeje w zastraszającym tempie. Znam różnych badaczy, naukowców, artystów, którzy dawniej przyjeżdżali tu prowadzić prace badawcze. Teraz - mowy nie ma. Mam znajomych, którzy otwarcie przyznają, że nie wybierają się do Stanów, bo po co mieliby jechać do kraju, gdzie być może ktoś zabierze im laptop albo telefon i zacznie oglądać prywatne materiały, oceniać na podstawie maili. Co za myśl! Po co komu coś takiego? Idea „amerykańskiego snu”, metafora „miasta na wzgórzu”, w kierunku, którego zwraca się tęsknie wzrok, gwałtownie się dezaktualizuje.
PAP: Jaki jest osobisty koszt pisania książki takiej jak „Imperium bólu” o rodzinie Sacklerów i ich farmaceutycznym imperium? Spodziewałbym się, że każde zdanie zdawało się potencjalnym pozwem sądowym.
P.R.K.: Miałem wielką pomoc, przez ostatnie 20 lat jestem związany z „New Yorkerem”, mam tam prawników, którzy mi pomagają. Wielu wolnych strzelców nie ma takiego zabezpieczenia. Nie chciałbym czynić z tej pracy czegoś więcej niż to, czym jest. To oczywiście stresujące. Kończę teraz książkę i wciąż na nowo upewniam się, że wszystko się zgadza, sprawdzam wszystkie drobne szczegóły, bo nieustannie wisi nade mną groźba pozwu. Kiedy pisałem o Sacklerach, przydarzył się pewien incydent - nie wiem na pewno, że to z ich polecenia, ale przed moim domem parkował prywatny detektyw. Nic przyjemnego. Ale też mówiąc zupełnie szczerze, mój kolega Luke Mogelson siedzi w okopie w Ukrainie i wokół niego latają kule i eksplodują pociski. Podejmuje ryzyko, o którym nawet mi się nie śniło. W porównaniu z nim wiodę spokojne i wygodne życie.
PAP: W nawiązaniu do pana nowej książki - wygodniejsza w pracy jest sytuacja, w której ktoś odmawia rozmowy i musi się pan zdać na samego siebie, czy nadmiar materiału?
P.R.K.: Napisałem tekst, który mógł wejść do zbioru „Rogues” - pasowałby, o amerykańskim marszandzie Larrym Gagosianie, jednym z najpotężniejszych na świecie. Wydawało mi się, że nie ma szans, żeby chciał się ze mną spotkać i współpracować. Okazało się inaczej. Trochę mnie to zbiło z pantałyku. Gagosian to bardzo inteligentny człowiek i musiał uznać, że nawet jeśli odmówi wywiadu, i tak przecież napiszę ten artykuł. Ale jeśli dostanę od niego wiele godzin nagrań naszych rozmów, będę musiał wykorzystać przynajmniej część tego materiału. A im więcej wykorzystam tego, tym mniej napiszę o innych sprawach...
Zawsze chętnie rozmawiam z ludźmi, ale odczuwam pewnego rodzaju wolność, kiedy odmawiają. Napisałem książkę o Sacklerach, a nikt z rodziny nie chciał ze mną rozmawiać. Z drugiej strony w przypadku książki, którą kończę, dostałem mnóstwo materiału. To także stwarza problemy - siłą rzeczy zbliżasz się do ludzi, o których piszesz. Nawiązujesz relację. A bywają chwile, gdy jako pisarz czy dziennikarz trzeba być brutalnie szczerym, ostrym. A głęboko wierzę, że taki właśnie muszę być. Jest trudniej, kiedy wiesz, że po ukazaniu się książki czeka cię rozmowa z ludźmi, o których traktuje.
Rozmawiał Piotr Jagielski
Książka „Głowa węża. Przemytnicy z Chinatown i amerykański sen” Patricka Raddena Keefe'a (tłum. Jan Dzierzgowski) ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. (PAP)
pj/ wj/ aszw/ ep/