Ekspert: polska weterynaria jest na poziomie porównywalnym z medycyną ludzką [WYWIAD]
W dwie dekady polska weterynaria przeszła drogę od przedwojennych metod do poziomu porównywalnego z medycyną ludzką – powiedział prezes Krajowej Rady Lekarsko-Weterynaryjnej Marek Mastalerek. Ale jednocześnie rosną koszty, brakuje kadr na wsiach, a młodzi lekarze mierzą się z wypaleniem zawodowym.
Co roku 9 grudnia, aby docenić pracę weterynarzy dbających o zdrowie zwierząt i bezpieczeństwo żywności, obchodzimy Międzynarodowy Dzień Medycyny Weterynaryjnej.
PAP: W jakim miejscu jest dziś polska weterynaria?
Marek Mastalerek, prezes Krajowej Rady Lekarsko-Weterynaryjnej: Dostrzegam ogromny skok technologiczny i terapeutyczny w dzisiejszej weterynarii. 20, 30 lat temu dominującą działalnością było leczenie zwierząt gospodarskich, a narzędzia diagnostyczne wyglądały, no cóż, jak przed wojną. Dziś około 80 proc. lekarzy zajmuje się leczeniem zwierząt towarzyszących, tj. psów, kotów czy fretek, a kliniki weterynaryjne wyposażone są jak nowoczesne szpitale dla ludzi: cyfrowe RTG, USG, aparaty do narkozy wziewnej czy własne laboratoria. Standardy sprzętowe i proceduralne praktycznie nie odstają od medycyny ludzkiej.
PAP: Większe możliwości to też rosnące oczekiwania opiekunów zwierząt?
M.M: Tak. Internet i media społecznościowe podniosły świadomość właścicieli, ale czasem prowadzą do roszczeniowości: „żądam najwyższego poziomu diagnostyki i terapii dla mojego zwierzęcia, ale musi być jednocześnie tanio”. Ale tak się po prostu nie da. Właściciele klinik inwestują w sprzęt, szkolenia i wysoko wykwalifikowany personel. To kosztuje. Jednocześnie właściciele patrzą tylko na efekt końcowy – skuteczność i cenę, nie zastanawiając się, z czego się ona bierze.
PAP: Coraz częściej słyszy się o specjalistach w weterynarii. Jak to wygląda formalnie?
M.M: Ustawa o zawodzie lekarza weterynarii i izbach lekarsko-weterynaryjnych przewiduje tylko jedną oficjalną specjalizację – gatunkową, np. choroby psów i kotów, koni, świń czy drobiu. Ale dzięki ostatniej nowelizacji tej ustawy nasz samorząd może już tworzyć system certyfikowanych specjalizacji klinicznych, np. dermatologia czy onkologia. Rusza już nabór na pierwsze sześć. Będą m.in. okulistyka psów i kotów, ortopedia koni czy szczegółowe dziedziny interny, jak gastroenterologia. Dotąd lekarze zdobywali doświadczenie praktyczne, ale nie mogli zgodnie z prawem używać tytułów typu kardiolog – teraz zaczyna się to zmieniać.
PAP: Jak rozkłada się liczba lekarzy leczących zwierzęta towarzyszące i gospodarskie?
M.M: Około 80 proc. lekarzy weterynarii pracuje w miastach, lecząc zwierzęta domowe. Tylko ok. 20 proc. zajmuje się zwierzętami gospodarskimi. Trzeba też dodać trzecią, często pomijaną grupę – lekarzy pracujących w weterynaryjnej ochronie zdrowia publicznego, tj. prowadzących monitoring chorób zakaźnych zwierząt, pracujących w rzeźniach i wykonujących nadzory nad bezpieczeństwem żywności zwierzęcego pochodzenia w imieniu inspekcji weterynaryjnej. To ciężka, odpowiedzialna praca, od której zależy zdrowie ludzi i bezpieczeństwo żywności.
PAP: Jakie choroby wymagają dziś szczególnego monitoringu?
M.M: 70 proc. chorób zakaźnych to zoonozy – mogą przenosić się ze zwierząt na ludzi i odwrotnie. Należą do nich m.in. gruźlica, bruceloza, pryszczyca, a także np. różne typy ptasiej grypy. Historia pokazuje, że jeśli wirus „przepasażuje się” przez inne gatunki zwierząt, może zacząć zakażać ludzi. COVID-19 również jest chorobą odzwierzęcą – choć co do punktu zero nadal nie ma pełnej zgody. Dlatego monitorujemy gruźlicę, brucelozę, białaczkę bydła, a także wykonujemy szczepienia przeciw wściekliźnie u psów, kotów i fretek. Jednak lekarzy weterynarii na wsiach jest dramatycznie mało, a ci, którzy są, nie są w stanie sprostać zapotrzebowaniu. Istotne jest także to, że kobiety, których wśród lekarzy weterynarii jest już większość, nie chcą pracować na wsi.
Inna sprawa, że praca tam jest mniej opłacalna, gdyż zwierzęta gospodarskie są hodowane w oparciu o rachunek ekonomiczny, a niekoniecznie z miłości do nich. W związku z tym jeśli koszt leczenia jest zbyt wysoki, to hodowca woli skierować takie zwierzę na ubój lub do eutanazji. Po prostu praca na wsi stała się zbyt ciężka i mało opłacalna.
Zauważę przy tym, że lekarze weterynarii wykonują swoje usługi jako działalność gospodarczą, a nie tak, jak służba zdrowia. Nie ma w niej NFZ-u czy też powszechnego ubezpieczenia zwierząt, choć takie ubezpieczenia funkcjonują w innych krajach Europy. Kiedyś w Polsce zwierzęta gospodarskie podlegały obowiązkowemu ubezpieczeniu – wtedy koszty leczenia nie robiły na właścicielach takiego wrażenia. Ale cóż, bezrefleksyjnie to zarzucono, a teraz dopiero politycy zastanawiają się, jak do nich wrócić.
Dodam, że kiedyś weterynaria należała w polskiej klasyfikacji usług do służby zdrowia i wtedy korzystaliśmy z różnego rodzaju ulg, ale przed kilkunastu laty zrobiono dla nas specjalną klasyfikację 75.00, usługi weterynaryjne, które nie podlegają żadnym takim ulgom. Zwracaliśmy się w tej sprawie do resortu rolnictwa i lokalnych samorządów, ale świadomość i zrozumienie potrzeb lekarzy weterynarii w tych instytucjach są niskie.
PAP: Jak pandemia COVID-19 wpłynęła na sektor usług weterynaryjnych?
M.M.: Pandemia bardzo mocno uderzyła w małe, jednoosobowe gabinety wiejskie. W miastach praktyki mogły przenieść część usług, ograniczyć grafik, rozłożyć zespół na zmiany. Na wsiach lekarz jest zazwyczaj sam – jeśli zachorował albo musiał odbyć izolację, gabinet przestawał funkcjonować natychmiast. To oznaczało nie tylko straty finansowe, ale również przerwanie ciągłości usług dla hodowców, którzy i tak już od lat zmagają się z niedoborem lekarzy.
Drugim problemem były procedury bezpieczeństwa. Wielu lekarzy pracujących w terenie nie mogło całkowicie ograniczyć wizyt, bo zwierzęta gospodarskie wymagają obsługi bieżącej – rozrodu, leczenia nagłego, interwencji związanych z bezpieczeństwem żywności. W praktyce koszty zabezpieczeń rosły, przychodów było mniej, a część usług stała się trudniejsza do wykonania logistycznie.
Pandemia i epizoocje chorób zwierząt, takie jak ASF u świń, rzekomy pomór czy grypa ptaków, które mocno ograniczyły hodowlę, szczególnie świń w małych gospodarstwach, przyspieszyły również proces zamykania najmniejszych gabinetów na wsi. Część lekarzy była już w wieku przedemerytalnym, pracowała ponad siły, a covid stał się momentem granicznym. Po prostu zrezygnowali i nie ma komu ich zastąpić. To jeden z powodów, dla którego dziś w niektórych gminach nie ma ani jednego lekarza pracującego na pełen etat.
PAP: Jednak weterynaria cieszy się ogromnym zainteresowaniem wśród kandydatów na studia. Jakie są liczby?
M.M: Od lat jest to jeden z najbardziej obleganych kierunków. Szacujemy od 5 do 10 kandydatów na miejsce, w zależności od uczelni. Co ciekawe – około 70 proc. studentów to kobiety, które stanowią już większość wykonujących zawód. Ale aż 25 proc. absolwentów nie odbiera dyplomu i nigdy nie podejmuje pracy w zawodzie. Zderzają się z realiami, zanim jeszcze zaczną prawdziwą pracę.
PAP: A ci, którzy zaczynają pracę, zmagają się z wypaleniem zawodowym, lekarze weterynarii to grupa zawodowa, której członkowie najczęściej popełniają samobójstwa. Skąd taki problem?
M.M: Potwierdziły to badania, które zleciliśmy klinice psychiatrii Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu. Wypalenie, przeciążenie i depresja dotyczą dużej grupy lekarzy weterynarii. Powodów jest wiele, np. praca w rzeźniach jest dla niektórych z nich traumatyczna i mało atrakcyjna. A jednocześnie niezbędna dla zapewnienia konsumentom zdrowego i bezpiecznego mięsa. Na wsiach dramatycznie brakuje lekarzy – to wieloletnie zaniedbanie systemowe. Do tego w miastach młodzi zarabiają bardzo mało na start, a rosną oczekiwania właścicieli i presja ze strony tzw. sieciówek, które przejmują najlepsze kliniki.
W krajach, które przerobiły to wcześniej, widzimy efekt: ceny dla właścicieli podwajają się, a pensje lekarzy spadają o 30 proc. To powoduje frustrację i poczucie braku wpływu na warunki pracy. A na to nakłada się hejt internetowy – bolesny i często niesprawiedliwy.
PAP: Właściciele często wskazują ogromne różnice w cenach usług, w jednym gabinecie za tę samą usługę żąda się trzy razy tyle, co w innym.
M.M: Samorząd nie ma prawa ustalać cen usług weterynaryjnych. Próbowaliśmy przed laty uporządkować tę sprawę, opracowując stosowne cenniki, ale dostaliśmy wysokie kary od UOKiK. Cena za usługę weterynaryjną jest ceną umowną między lekarzem weterynarii a właścicielem zwierzęcia. Składa się na nią wiele czynników. W 2014 r. zleciliśmy SGH analizę kosztów prowadzenia praktyki. Średni koszt godziny pracy lekarza weterynarii wynosił wtedy ok. 159 zł. Po doliczeniu inflacji i wzrostu kosztów dziś to około 220 zł – i to koszt funkcjonowania gabinetu, a nie zarobek dla lekarza.
Do tego dochodzą również czynsze, podatki, koszt zakupu i użytkowania sprzętu, wynagrodzenia i dokształcanie personelu. Klinika w centrum Warszawy będzie zawsze droższa niż mały gabinet na wsi czy pod miastem. Sieciówki również windują ceny, bo mają inne modele biznesowe.
PAP: A co z cenami leków weterynaryjnych? Właściciele często zauważają, że są droższe niż ich ludzkie odpowiedniki.
M.M: Tak, często są. Proces rejestracji dla produktów leczniczych i produktów leczniczych weterynaryjnych jest praktycznie identyczny, a koszty badań są wysokie. Różnica polega na tym, że lek ludzki ma miliony odbiorców, a weterynaryjny, zależnie od gatunku zwierząt, dla którego jest przeznaczony, od kilku do kilkudziesięciu, czasem do kilkuset tysięcy. Koszty rejestracji są więc dużo większe niż leków ludzkich i ich udział w cenie leku jest wyższy.
Lekarz weterynarii może zastosować zgodnie z kaskadą terapeutyczną tzw. lek ludzki dopiero wtedy, gdy nie ma dostępnego produktu leczniczego weterynaryjnego. Jeśli lek weterynaryjny istnieje, nawet jeśli jest droższy, lekarz musi zastosować właśnie ten. To wymóg prawa unijnego.
Rozmawiała: Mira Suchodolska (PAP)
mir/ joz/ grg/