Wolontariusz: najwięcej pracy jest w nocy. Czasem mamy kryzys, jesteśmy zmęczeni
W Markuszowie w województwie lubelskim na parkingu przy trasie S17 działa punkt pomocy dla uchodźców z Ukrainy. Na miejscu uchodźcy otrzymują ciepły posiłek, mogą skorzystać z pomocy lekarza. To pierwsze takie miejsce po przekroczeniu granicy na trasie Lublin – Warszawa - powiedział wolontariusz Jacek.
Miejsce Obsługi Podróżnych (MOP) w Markuszowie znajduje się ponad 20 kilometrów od Lublina i jest widoczne z trasy S17. Tuż po wybuchu wojny w Ukrainie zorganizowany został tam punkt pomocowy dla uchodźców. Zawieszone są flagi ukraińskie, przy wjeździe ustawione są tablice informujące w języku ukraińskim o bezpłatnej pomocy dla uchodźców. Obok punktu znajduje się stacja benzynowa, restauracja fast food oraz parking dla samochodów osobowych, autokarów i ciężarówek.
"MOP w Markuszowie jest specyficznym miejscem, bo to pierwszy tak duży parking po przekroczeniu granicy i każdy autokar, który wyjeżdża z Ukrainy w stronę Polski trasą Lublin – Warszawa przejeżdża właśnie przez Markuszów" – powiedział w rozmowie z reporterką PAP wolontariusz Jacek, który na miejscu jest od pierwszych dni wojny w Ukrainie. Na miejscu działa między innymi punkt wydawania posiłków, można napić się kawy herbaty, jest apteka, punkt z ubraniami. Wśród namiotów są food tracki, w których przygotowywane są frytki i kiełbaski. Wszystko jest bezpłatne dla uchodźców.
Koordynator MOP na Markuszowie Leszek Barwiński podkreślił, że cała pomoc, jaka udzielana jest w punkcie, została zorganizowana przez okolicznych mieszkańców i lokalne firmy. "Punkt działa od trzeciego dnia wojny w Ukrainie. Zaczęło się tak, że ktoś będąc tu przejazdem zobaczył, jak w tym miejscu wysiadają z samochodów i busów Ukraińcy, i że jest ich coraz więcej" – powiedział i dodał, że jedna osoba z Puław zorganizowała na szybko mały stolik, kanapki, herbatę, kolejna ubrania.
"Z każdym dniem przybywało chętnych do udzielenia pomocy, było coraz więcej stolików, pojawiły się namioty, ławki, krzesła. Powstała apteka, jest nasz mały Armani, gdzie można się ubrać od stóp do głów i jest nawet lekarz dyżurujący kilka razy w tygodniu, który udziela pomocy potrzebującym" – przekazał. W jego ocenie na początku wojny na MOP w Markuszowie przyjeżdżało nawet 300 autokarów z uchodźcami dziennie, dziś jest ich kilkanaście. "Cała akcja to oddolna inicjatywa lokalnych mieszkańców i przedsiębiorców. Jeżeli zaczyna brakować nam jakichś rzeczy to dajemy ogłoszenie na Facebooka i natychmiast organizowana jest pomoc. Wszystko działa bardzo sprawnie" – zapewnił i podkreślił, że cały czas na miejscu potrzebni są wolontariusze, bo jak zaznaczył, "pracy nie ubywa, a część wolontariuszy wróciła do prac rolnych w swoich gospodarstwach".
Wójt gminy Markuszów Leszek Łuczywek zaznaczył, że gmina cały czas współpracuje z wolontariuszami z Markuszowa. "Zbieramy najpotrzebniejsze rzeczy, organizujemy pomoc z zagranicy. Jestem tu kilka razy w tygodniu i na bieżąco śledzę, co jest tu potrzebne. Mamy miejsce w chłodni i magazyny, gdzie trzymamy żywność, bo tutaj nie ma na to warunków. Jak pani widzi zaplecze jest bardziej namiotowe" – powiedział. Podkreślił, że najważniejszym wyzwaniem jest obecnie pomoc tym ludziom, którzy zostają w gminie Markuszów. "Oczywiście część osób jedzie dalej, ale część zostaje u nas. I pojawia się kwestia szkoły dla dzieci i zapewnienia odpowiednich warunków mieszkaniowych. To jest teraz głównym celem samorządu" – dodał.
Wolontariusz Jacek w punkcie w Markuszowie stara się być codziennie na kilkugodzinnych dyżurach. "Mamy specjalną grupę na Facebooku, jest tam grafik dyżurów, zapisujemy się tak, aby cały dzień i noc była obsadzona i punkt działał non stop" – podkreślił. "W nocy dbamy o to, aby na miejscu było czterech, pięciu wolontariuszy. Nie ukrywam, że wielu z nich ma kryzys, są zmęczeni. To właśnie w nocy jest więcej pracy, zdarza się, że w dzień jest spokojnie, a w nocy przyjeżdża kilka autokarów o pierwszej, drugiej czy czwartej nad ranem" – powiedział.
Według Jacka, wolontariusze dbają o to, aby uchodźcy, którzy zatrzymują się w tym miejscu otrzymali wszystko, co jest im najbardziej potrzebne. "Zawsze kiedy tu zatrzymuje się autokar to pytamy, czy są dzieci, osoby chore i niepełnosprawne, czy potrzebne są leki lub wózek dla niepełnosprawnych. Mamy zawsze ciepłą zupę, bigos, są naleśniki, kanapki, soczki" – wyjaśnił. "Wie pani, tu jest wiele wzruszających momentów, bo uchodźcy, którzy zatrzymują się tutaj, a są to głównie matki z dziećmi, są bardzo wdzięczni za naszą pracę, często płaczą i kilkakrotnie dopytują, czy to wszystko jest dla nich za darmo" – powiedział.
Dodał, że pierwsze tygodnie po wybuchu wojny były dla wolontariuszy bardzo ciężkie. "Było mnóstwo pracy, tysiące uchodźców. Łza się kręciła w oku, trudno było opanować emocje, kiedy widzieliśmy te maleńkie dzieci i mamy, które nie miały ani pieluszki ani kocyka dla nich" – powiedział i podkreślił, że od kilku dni sytuacja się normuje i coraz częściej zamiast autokarów przyjeżdżają busy i samochody osobowe. "To nie oznacza, że my będziemy pomagać mniej. Nie, pomagamy tak samo i przez cały czas. Ja wiem, że będę tu do końca, dopóki będę potrzebny" – podsumował. (PAP)
Autorka: Agnieszka Gorczyca
kw/