Stanisław Soyka: jeśli było coś, czego nie znosiłem całe życie, to się śpieszyć [WYWIAD]
Jeśli było coś, czego nie znosiłem całe życie, to się śpieszyć. Zacząłem się ćwiczyć w nieśpieszności - powiedział w rozmowie z PAP Stanisław Soyka w 2019 r. Przypominamy rozmowę ze zmarłym w czwartek w wieku 66 lat muzykiem, wokalistą i kompozytorem.
Tekst ukazał się 19.02.2019
PAP Life: Na okładce płyty widzimy pana siedzącego na ławeczce, ławeczka jest też motywem przewodnim singla, który promuje pana najnowszą płytę. Czy w życiu codziennym chętnie siada pan na ławeczce?
Stanisław Soyka: To jest mój prywatny rytuał od lat. Siadam na ławeczce, jak tylko mam czas. Mogę odpocząć podczas wędrówek po mieście, mogę też obserwować spektakl, który rozgrywa się na ulicy. Jako antropolog-amator jestem ciekawy człowieka. Myślę, że w dużych polskich miastach jest za mało ławeczek. Wielu starszych ludzi rezygnuje ze spacerów, bo nie ma gdzie przycupnąć.
PAP Life: Ta ławeczka ze zdjęcia stoi przy ul. Francuskiej, która jest główną tętnicą Saskiej Kępy. Kawiarnia, gdzie teraz siedzimy, też jest w tej okolicy. Czy Saska Kępa jest pana warszawskim domem?
S.S.: Tak, właśnie tutaj zapuściłem korzenie. Zanim zdecydowałem się przeprowadzić do Warszawy, zatrzymywałem się od czasu do czasu u mojego nieżyjącego już przyjaciela – wybitnego muzyka Zbigniewa Wegehaupta, który mieszkał na ulicy Walecznych. Kiedy w końcu przeprowadziłem się ze Śląska, wiedziałem, że muszę zamieszkać na Saskiej Kępie. Spędziłem tu, z krótkimi przerwami, 40 lat.
PAP Life: W „Przyszedł czas na zmiany” śpiewa pan, że „dzieci poszły z domu”. Pana synowie – owszem, wyfrunęli z gniazda – ale są przy panu w działaniach muzycznych. Jaki był ich wkład w powstanie nowego albumu?
S.S.: Kuba grał na perkusji, Antek na keyboardzie. Z Kubą pracuję od 2001 r., a z Antkiem od 2004. To piękne, że chłopcy wyruszyli w stronę muzyki. Nie znaleźli się w moim zespole, bo są moimi synami. Oni po prostu się przydają, są dobrzy. Antek mnie teraz opuszcza. Dopiero co wydał album – bardzo moim zdaniem udany. Okazał się być kompozytorem, świetnym aranżerem, jest też dyplomowanym reżyserem dźwięku. Muszę się z tym pogodzić, że nasze drogi się rozchodzą. On nie może być moim zakładnikiem, ani odwrotnie.
PAP Life: Z Saskiej Kępy przenieśmy się pod Nowy Jork, do Catskills. Z czym kojarzą się panu te góry?
S.S.: Kojarzą mi się z miasteczkiem Woodstock, z polaną, gdzie w 1969 r. odbył się słynny festiwal, a także z domem moich przyjaciół, u których spędziłem wakacje w 2017 r. Dostałem tam ogromnego przypływu weny. Może zadziałał tak na mnie unoszący się tam duch Boba Dylana - bo od wielu lat jestem jego fanem. Być może chodziło o to, że jak się jest daleko od domu, to człowiek zaczyna inaczej myśleć. Notowałem swoje pomysły siedząc na tarasie, z którego roztaczał się widok na góry. Wyjątkowe góry, bo z nich płynie woda dla Nowego Jorku. Ten czas był wyjątkowy także dlatego, że miałem wokół siebie kilku muzyków, z którymi spotykaliśmy się, by pograć sobie dla przyjemności covery Rolling Stonesów.
PAP Life: „Muzyka i słowa: Stanisław Soyka” - jakże prosty i figlarny tytuł albumu. Skąd ten pomysł?
S.S.: To jest pierwszy od 15 lat mój w pełni autorski album. Bardzo długo zajmowałem się komponowaniem muzyki do wierszy wybitnych poetów. Było to absorbujące i pouczające - nie uważam, żebym mitrężył czas. Muszę przyznać, ludzie zaczęli się pytać o moje piosenki. Pomyślałem, że to, co mam do powiedzenia na temat rzeczywiści, naprawdę interesuje ludzi.
PAP Life: Ta płyta jest przepełniona dźwiękami gitary, czyż nie?
S.S.: To jest najbardziej gitarowa z moich płyt. Gram na gitarze rytmicznej, a jeśli chodzi o elektryczną, tu prym wiodą prawdziwi gitarzyści - Przemek Greger i Tomek Jaśkiewicz. Przyznam, że na gitarze mało się znam. I dobrze. Sięgnąłem po ten instrument, bo chciałem nagrać proste, wpadające w ucho kawałki, które ludzie będą mogli sobie nucić. Gdybym grał na fortepianie, kusiłoby mnie, by coś kombinować.
PAP Life: Równie ważne, jak to, że wydał pan płytę, jest to, że w kwietniu obchodzić pan będzie jubileusz 60. urodzin. Na jakie wartości chce pan położyć nacisk w kolejnej dekadzie życia?
S.S.: Jeśli było coś, czego nie znosiłem całe życie, to się śpieszyć. Moi synowie są już samodzielni, co daje mi pewną przestrzeń, beztroskę, której dawno nie miałem. Zacząłem się ćwiczyć w nieśpieszności. Wymaga to pewnej logistyki. Na przykład, jeśli jutro gram gdzieś koncert, jadę tam dzisiaj. Tak jest lepiej i dla mojego systemu nerwowego, i dla widowiska.
PAP Life: Określał pan siebie jako sybarytę, choćby w tym wymiarze, że lubił pan dogadzać swojemu podniebieniu. Czy coś się zmieniło w tej w kwestii?
S.S.: Słabość do jedzenia mi pozostała. Ale mój organizm już tak łatwo nie toleruje moich grzeszków. Uczę się więc umiaru. Zmagam się otyłością, a ta należy do chorób bardzo niebezpiecznych. To z niej wzięła się moja cukrzyca. Dokucza mi też przewlekła obturacyjna choroba płuc, na którą pracowałem przez 40 lat, paląc z dziką pasją papierosy. Dopiero, kiedy znalazłem się na brzegu otchłani, kiedy najpierw miałem halucynacje, a potem wylądowałem w szpitalu, gdzie przez 12 godzin byłem podłączony do aparatury wspomagającej oddychanie, zdecydowałem się rzucić palenie.
PAP Life: Dla wielu fanów pana twórczości drogowskazem, jak żyć, wciąż pozostają słowa piosenki „Tolerancja”.
S.S.: Niedawno podczas koncertu zadałem publiczności pytanie o to, które zdanie, w moim odczuciu, w „Tolerancji” jest najważniejsze. Wszyscy wskazywali: „Na miły Bóg, życie nie po to jest, by brać”. I tylko jedna pani trafiła w dziesiątkę. Dla mnie kluczowa jest pierwsza linijka: „Dlaczego nie mówimy o tym, co nas boli, otwarcie?”. Ciągle nie odrobiliśmy tej lekcji. Musimy nauczyć się dialogu.
Rozmawiał Andrzej Grabarczuk (PAP Life)
ag/ jbr/