Wojtek Mazolewski: muzyka to odwaga [WYWIAD]
16 października na legendarnej scenie Cosmopolite w Oslo zagra Wojciech Mazolewski Quintet. Muzyk opowiedział PAP o powrocie Pink Freud, projekcie „Music for Peace” i o tym, dlaczego „najlepszy sposób, by działać dobrze dla siebie, to działać dobrze dla innych”.
PAP: Wojtek Mazolewski gra i wydaje płyty ze stale koncertującym z Quintetem. Wojtek Mazolewski to również Pink Freud, który wrócił w sierpniu po długiej przerwie. Czy Wojtek Mazolewski nie jest przez to trochę zagubiony?
Wojtek Mazolewski: Nie, to dla mnie naturalne. Twórcze realizowanie się w różnych kierunkach jest częścią mojego życia. Dlatego mam dwa główne filary: Wojtek Mazolewski Quintet i Pink Freud, który przez ostatnie lata trochę odpoczywał, a teraz się przebudził. Wszystko inne wynika z potrzeby serca. Na przykład projekt Music for Peace. Zaprosiłem ponad 20 muzyków – głównie młodych – i nagraliśmy w wolnej improwizacji apel o pokój i sprzeciw wobec przemocy.
Dochód z płyty, koncertów i zbiórek przeznaczyliśmy na wsparcie psychologiczne i artystyczne dzieci z terenów dotkniętych wojną, szczególnie najmłodszych w Ukrainie. To był spontaniczny zryw, ale też moment, w którym udało mi się połączyć kilka marzeń: zagrać z ludźmi, których podziwiam, a do tego zrobić coś dobrego.
Wcześniej miałem podobne doświadczenie z projektem Grzybobranie. Tam także zaprosiłem kilkanaście osób, których wcześniej nie znałem. Nagraliśmy płytę w duchu wspólnotowego rytuału, ale dziś już tego projektu nie prowadzimy. No, chyba że ktoś nas zaprosi do współpracy w szczytnym celu. Podobnie jest z Music for Peace – jeśli ktoś poczuje, że chce się w to włączyć, to świetnie, ale nie napędzamy tego na siłę.
Gram też z zupełnie innymi składami w Wielkiej Brytanii i Tokio – ten ostatni już nagrał płytę, której wydanie jeszcze przed nami. To projekty, które pozwalają mi się rozwijać i poszerzać horyzonty. Potem wracam z tym doświadczeniem do moich macierzystych składów. Od kilku lat gram też koncerty solo i przygotowuję album na kontrabas. To rodzaj codziennej pracy ze sobą – jak czytanie poezji, joga czy qigong.
Przez muzykę ćwiczę swoją uważność. Jeśli chcę grać koncerty na pełnej energii, muszę dbać o ciało, umysł i rozwój duchowy. To wszystko jest ze sobą połączone.
PAP: Czyli każdy z tych projektów to inna część ciebie?
W.M.: Chyba tak. Dla uproszczenia powiem, że Pink Freud to moja strona elektryczna – nieokiełznana, eksperymentalna, szalona. A Quintet to bardziej akustyczna, refleksyjna część mojej osobowości. Obie się przenikają.
PAP: Zamknięcie się w akustycznym instrumentarium Quintetu może być ograniczające?
W.M.: Dla mnie to wyzwanie. W kwintecie sięgaliśmy po muzykę elektroniczną, graliśmy choćby „Get Free” Major Lazera, a na płycie „When Angels Fall” połączyliśmy rytmikę techno z melodiami Komedy. Z kolei Pink Freud nagrał cały album inspirowany grupą Autechre – w pełni improwizowany, ale zachowujący strukturę tej muzyki. To był hołd dla Aphex Twina, Squarepushera, a także minimalistów – Glassa, Reicha, Cage’a czy Strawińskiego. Współczesna muzyka naturalnie się miesza, czasem w sposób nie do rozpoznania, i to jest piękne.
PAP: Brzmisz, jakbyś właśnie definiował postmodernizm.
W.M.: W pewnym sensie tak. W takich czasach przyszło mi żyć – i jestem za to wdzięczny. Urodziłem się w Gdańsku, w miejscu, przez które przetoczyła się wiosna ludów XXI wieku. Dorastałem wśród ludzi, którzy czuli, że można coś zmienić. To mnie ukształtowało. Muzyka dała mi też możliwość poznania świata, spotkania ludzi z różnych kultur, co bardzo wpłynęło na moją świadomość.
PAP: Jak zatem odnajdujesz się w tradycyjnym rytmie: studio – płyta – trasa – wakacje?
W.M.: Przez większość życia miałem wrażenie, że ten pobyt na ziemi to jedna wielka trasa i zarazem wspaniałe wakacje. Nie miałem łatwego dzieciństwa, ale odkąd się usamodzielniłem i zacząłem grać, każda chwila dawała mi satysfakcję. Przez 30 lat właściwie nie byłem na wakacjach – bo uważałem, że to, co robię, jest najlepszym odpoczynkiem.
Wychowały mnie historie Hendrixa, Coltrane’a, Led Zeppelin czy Komedy. Marzyłem o takim życiu – i udało się. Cieszę się, że mogłem dołożyć swoją cegiełkę do historii muzyki.
PAP: Niby wakacje, ale nagrywasz płytę „Music for Peace” jako reakcję na dramatyczną rzeczywistość. Czy to moment, by artyści wyraźniej „take a stand”?
W.M.: Jak powiedział Fernando Pessoa: „Jestem tak duży, jak to, co widzę”. Staram się widzieć i działać. Nie lubię mówić innym artystom, co powinni robić. Każdy dojrzewa do tego we własnym rytmie. Wymagać powinniśmy raczej od polityków – to oni reprezentują nas w przestrzeni publicznej. A dziś przechodzimy kryzys zaufania i odpowiedzialności. Potrzebna jest redefinicja dobra wspólnego, solidarności i empatii.
PAP: Ale ty sam przecież działasz.
W.M.: Tak, ale wolę dawać przykład niż pouczać. Pomagać. Inspirować i zachęcać, ale nie wymagać czy żądać.
PAP: Twoja muzyka ma „nawozić”?
W.M.: Tego bym chciał. Chciałbym, by dawała ludziom to, czego potrzebują – deszcz, jeśli go brak, albo sytość, jeśli są głodni. Coltrane mówił, że muzyka może być pokarmem duszy. Chciałbym, żeby moja tak działała – żeby dawała impuls do twórczego wyrażania siebie. Bo to jest terapeutyczne, przynosi radość i sens.
I dotyczy nie tylko artystów. Jeśli ktoś prowadzi piekarnię, niech piecze najlepszy chleb, jaki potrafi. Niech włoży w to serce. Każdy może być artystą w tym, co robi. Nigdy nie jest za późno, żeby zacząć.
PAP: Brzmisz, jakbyś chciał zachęcić innych, by nie bali się swojej odwagi.
W.M.: Dokładnie tak. Zachęcam do działania, do dzielenia się sobą, do otwartości. Odwaga to często umiejętność bycia szczerym – wobec siebie i innych.
PAP: Dwudziestolatkowie, których zapraszasz na trasę „Monsters of Jazz”, są odważni?
W.M.: Ależ oni są pewni siebie! Gdy ja zaczynałem, na scenie i w branży panowały feudalne relacje – najpierw trzeba było tysiąc razy przeprosić, że się w ogóle jest. Dziś młodzi wchodzą na scenę z naturalną śmiałością, i to jest piękne.
Na „Monsters of Jazz” jadą ze mną zespoły Fish Basket i Nene Heroine. To objazdowy minifestiwal – trochę jak „Rolling Thunder Tour Dylana”, trochę jak „Monsters of Rock”. Chcemy zapraszać też poetów i aktywistów. Nie wiem, co się wydarzy – i to właśnie jest w tym ekscytujące.
PAP: A czy młodzi nie są dziś zbyt skupieni na sobie?
W.M.: Czasem tak, ale uczę ich, że zespół jest czymś większym niż każdy z nas osobno. Kiedy wszyscy oddamy ego muzyce, dzieją się rzeczy nie do opisania. Suma talentów potrafi się zwielokrotnić – z 30 robi się 500. Tak działa prawdziwa wspólnota.
Wielkie zespoły nigdy nie polegały na perfekcji, tylko na autentyczności. Dlatego wolę jedyną w swoim rodzaju Meg White z The White Stripes niż dziesięciu perfekcyjnych perkusistów. Bo jej styl jest niepodrabialny.
PAP: Na czym zatem polega bycie częścią twojego zespołu?
W.M.: To sposób na przekroczenie ego. Wszystko jest ze sobą połączone. Działając na szkodę innych, szkodzimy sobie – często bardziej, niż nam się wydaje. Najlepszy sposób, by działać dobrze dla siebie, to działać dobrze dla innych. Do tego nie potrzeba religii – wystarczy autentyczna empatia i dobra wola.
Rozmawiał Mieszko Czarnecki (PAP)
Wojciech Mazolewski – kontrabasista, basista, kompozytor, lider m.in. Wojtek Mazolewski Quintet i Pink Freud. Artysta łączący jazz, elektronikę, psychodelię i rock, uznawany za jednego z najważniejszych twórców współczesnej polskiej sceny jazzowej. Inicjator projektów społecznych, m.in. „Music for Peace”. Laureat Fryderyka w kategorii jazzowy artysta roku (2019), wielokrotnie nominowany do tej nagrody w kategoriach album roku – jazz oraz artysta roku. Jego albumy „Polka” i „Chaos pełen idei” zdobyły status złotej płyty, a album „Polka Worldwide Deluxe Edition” doceniła krytyka m.in. w Wielkiej Brytanii i Japonii. Występował na scenach od Tokio, przez Londyn i Paryż, po Nowy Jork i Meksyk.
cmm/ miś/ ał/