Athina Rachel Tsangari: film „Harvest” ma w sobie coś z gorączkowego snu [WYWIAD]
Ten film ma w sobie coś z gorączkowego snu, przywodzi skojarzenia z halucynacją. Nie do końca wiemy, co jest prawdą, a co rozgrywa się w umyśle bohatera. Oczywiście, najważniejszą postacią jest przyroda - powiedziała PAP Athina Rachel Tsangari. Jej „Harvest” trafi w piątek do kin.
Dawno, dawno temu w malowniczo położonej, rolniczej wiosce żyje Walter Thirsk (w tej roli Caleb Landry Jones). Mężczyzna jest napływowym mieszkańcem, który szybko zyskał zaufanie zawiadującego majątkiem pana Kent (Harry Melling), a wraz z nim szacunek wśród lokalnej społeczności. Ożenił się z mieszkanką wsi, jednak los odebrał mu ukochaną. Żyje skromnie, pracuje w polu. Pewnego razu, w trakcie przygotowań do żniw, na miejsce przybywa grupka migrantów, kartograf kreślący mapę terenu Quill (Arinze Kene) oraz właściciel ziemi, arystokrata Jordan (Frank Dillane). Ten ostatni chce zmodernizować wieś. Postanawił, że wysiedli rdzenną ludność i przeznaczy cały zamieszkiwany przez nią teren na pastwiska. Walter odkrywa jego plan wcześniej niż inni rolnicy. Jednak - jak na ironię - zaczyna być traktowany przez miejscowych z rosnącą podejrzliwością, a wręcz wrogością.
PAP: Większość dorosłego życia spędziła pani za granicą. Po ukończeniu studiów na Uniwersytecie w Salonikach wyjechała do USA, gdzie podjęła dalszą edukację – najpierw w Nowym Jorku, następnie w Austin. Co sprawiło, że obywatelka świata postanowiła opowiedzieć o ludziach tak przywiązanych do miejsca, w którym żyją?
Athina Rachel Tsangari: Wywodzę się z rodziny rolniczej. Dorastałam na farmie moich dziadków, pomagałam w polu. Niemal dekadę temu ten grunt został skonfiskowany przez państwo greckie i przeznaczony pod budowę autostrady, co było traumatycznym przeżyciem dla całej naszej rodziny. Oznaczało bowiem koniec wieloletniej tradycji pracy na roli. Chciałam, by to doświadczenie wybrzmiało w filmie. Gdy otrzymałam niesamowitą powieść Jima Crace’a, poświęconą podobnym sprawom, stworzenie adaptacji wydało mi się sensownym pomysłem. Zaciekawiło mnie, że w sercu tej historii pojawia się antybohater. Mężczyzna, który nie wie, jak reagować, jak chronić siebie i innych. Każdy z nas doświadcza czegoś podobnego. Jesteśmy ograbiani z wolności niemal w każdym momencie życia. Uznałam więc, że jest to opowieść uniwersalna.
PAP: Ponadczasowego charakteru dodaje filmowi odejście od konwencji klasycznego dramatu historycznego i określonego w książce miejsca i czasu akcji – angielskiej wsi przełomu XVII i XVIII wieku. „Harvest” miał być lustrem, w którym odbija się współczesna rzeczywistość?
A.R.T.: Tak. Bardzo zależało mi, by osiągnąć ten efekt poprzez pracę zespołową. Kręciliśmy film w Szkocji, nie na angielskiej wsi. Społeczność ukazana na ekranie to potomkowie ludzi, którzy padli ofiarą zjawiska ogradzania pól – odebrano im ziemie, wypędzono z terenów, które zamieszkiwali. W rezultacie przestali trudnić się rolnictwem. Zostali pasterzami owiec, zapoczątkowali rewolucję przemysłową, a ta całkowicie zmieniła model gospodarki. To doniosła zmiana, jej skutki odczuwamy do dziś.
PAP: Opiekunem filmowej społeczności jest Walter. Mężczyzna należy do rolniczej wspólnoty, a jednocześnie czuje się outsiderem. Kim jest dla pani ta postać?
A.R.T.: Walter nie jest tubylcem, lecz przybyszem. Został sprowadzony do tej społeczności, więc do niej nie należy. Właściwie wszyscy bohaterowie – zarówno on, pozostali mieszkańcy wsi, jak również kartograf – są w pewnej mierze współwinni. Nie mają siły ani środków, by przeciwstawić się możnym. Mam poczucie, że my też jesteśmy wciągani w grę o władzę, którą toczą za nas wielcy gracze. Budzimy się rano i czujemy bezsilność. Nie wiemy, jak uczestniczyć w historii, podczas gdy ona tworzy się na naszych oczach.
PAP: Fabuła dotyka kwestii podejścia do postępu. Jestem ciekawa, co pani czuje, gdy myśli o przyszłości cywilizacji, czego najbardziej się obawia?
A.R.T.: Uważam, że żyjemy w wyjątkowych czasach. Zmiany następują szybciej niż kiedykolwiek. Wystarczy prześledzić, co wydarzyło się w ciągu ponad 20 lat powszechnego dostępu do internetu. Dokonała się zawrotna zmiana. Nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć chociażby kierunku rozwoju sztucznej inteligencji. To, czy będziemy w stanie ją kontrolować, zależy od władz i tego, jak zostanie uregulowana kwestia wykorzystania tej technologii. W moim filmie przyszłość uosabia Jordan. Starałam się, by nie był typowym czarnym charakterem. Bohater ten wychodzi z założenia, że przyszłością planety jest hodowla owiec i produkcja wełny. A ja? Wierzę w postęp. Zdaję sobie jednak sprawę z jego dwoistej natury. Interesuje mnie podkreślanie tych dylematów, a nie ich rozstrzyganie. Po prostu obserwuję świat i próbuję przetwarzać, co dzieje się wokół mnie. Trochę jakbym otulała się płaszczem, będąc w samym środku ogromnej zmiany.
PAP: To, że AI przenika kolejne sfery życia, niepokoi panią?
A.R.T.: Tak, ale jak już powiedziałam: to nasza wspólna odpowiedzialność. Sztuczna inteligencja nie istnieje bez nas, bez świata zewnętrznego. Każda zmiana, jaka się dokonuje, wymaga uważności. Obawiam się, czy zostaną wprowadzone odpowiednie regulacje w kwestii AI. Myślę o stratach, jakie możemy ponieść. Ale nie uciekam od tego tematu. Kiedy wynaleziono fotografię, wszyscy sądzili, że wyprze ona malarstwo. Gdy pojawił się film, wieszczono koniec fotografii. Telewizję postrzegano jako zagrożenie dla kina. Rozwój technologii cyfrowej miał oznaczać koniec celuloidu. A jednak okazało się, że wszystkie te formy sztuki i technologie mogą współistnieć. Wystarczyło znaleźć sposób, by służyły ludzkości.
PAP: Po raz pierwszy zrealizowała pani adaptację powieści. Jak stworzyć coś osobistego, wychodząc od cudzego utworu?
A.R.T.: To była najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłam. A jednocześnie bardzo inspirujące zadanie, którego bez wahania podjęłabym się jeszcze raz. Współpracowałam z Joslyn Barnes, która zaczęła pisać scenariusz zanim przystąpiłam do tego projektu. Cieszę się, że mogłam konsultować z nią pomysły, jak przełożyć tekst literacki na film. Wyzwanie stanowiła sama struktura książki Jima Crace’a, bo pozbawiona jest klasycznej fabuły. To wielowarstwowa powieść, oparta na wewnętrznych monologach, znakomicie oddających panujący chaos. Pokazują one również prostolinijność bohaterów, którzy - przywykli do życia w spokoju, harmonii i wspólnocie - nie potrafią w pełni zrozumieć nadchodzącej zmiany.
PAP: Scenariusze większości filmów współtworzyła pani z innymi autorami, choćby wspomnianą już Joslyn Barnes i Aleksandrą Waliszewską. Tak się złożyło, czy lubi pani mieć partnera w trakcie pisania?
A.R.T.: Uwielbiam pracować w ten sposób. Pisanie to samotnicza aktywność. Tymczasem moim naturalnym środowiskiem jest bycie z ludźmi – wspólna praca, rozmowy, zabawa, taniec, po prostu życie. Samotność znika, jeśli piszesz z kimś. Każdy z was wnosi swoje przemyślenia i doświadczenia, które dają początek interesującym ideom. Oczywiście, to musi być właściwy współpracownik. Dlatego dobieram ich bardzo ostrożnie, a tworzenie filmu zajmuje mi sporo czasu. Gdy scenariusz nabierze kształtu, staje się dla mnie mapą. Później, podczas prób, wprowadzam zmiany, przepisuję całe fragmenty.
PAP: „Harvest” jest wizualnym majstersztykiem. Za zdjęcia odpowiadał Sean Price Williams, z którym współpracowała pani przy serialu „Trygonometria”. Jakie podejście przyjęliście, dlaczego zdecydowaliście się nakręcić obraz na taśmie 16 mm?
A.R.T.: Każdy film jest inny. Za każdym razem próbujemy znaleźć odpowiedni język. Częścią mojego procesu kreatywnego są moodboardy – dostarczające inspiracji wizualne kompozycje przybierające kształt albumu. Pokazuję je moim operatorom. Bardzo przyjemnie pracuje się z kimś, z kim dobrze się rozumiemy. Sean zalicza się do tej grupy. Nie musiałam niczego mu wyjaśniać. Wystarczyło, że wysłałam moodboard, a on od razu wiedział, o jaki efekt chodzi. Odbyliśmy kilka rozmów, po czym udaliśmy się na miejsce, sprawdzaliśmy lokacje i światło.
Zależało mi, by „Harvest” był złożony z bliskich ujęć, by pozostawał pod silnym wpływem malarstwa renesansowego i flamandzkiego. Kręciliśmy dłuższe sekwencje w jednym ujęciu, dzięki czemu film ma w sobie coś z gorączkowego snu, przywodzi skojarzenia z halucynacją. Nie do końca wiemy, co jest prawdą, a co rozgrywa się w umyśle bohatera. Oczywiście, najważniejszą postacią jest przyroda. Opowieść dotyka tematu żałoby i smutku. Przed rozpoczęciem zdjęć spędziłam sporo czasu na łonie natury. Dzięki temu wiedziałam, jak zachowywać się wobec niej. Reasumując, był to proces bardziej intuicyjny niż logiczny.
PAP: Często wspomina pani, że jako artystka wywodzi się z teatru. Odnosiła pani sukcesy również w tej dziedzinie, zrealizowała m.in. sceniczną adaptację „Lulu” Franka Wedekinda dla festiwalu w Salzburgu. Dlaczego wolała pani skupić się na kinie?
A.R.T.: Nigdy nie byłam reżyserką teatralną. Studiowałam dramat, zwłaszcza tragedię grecką, lecz było to akademickie doświadczenie. Pracowałam dla teatru, ale bardziej jako osoba odpowiedzialna za efekty wizualne, blisko współpracująca z reżyserem spektaklu. Jednak teatr pozostaje w sferze moich zainteresowań. M.in. dlatego zdecydowałam się zrealizować „Lulu”, gdy padła taka propozycja. Chętnie stworzyłabym więcej spektakli. Chciałabym pracować zarówno w kinie, jak i w teatrze.
PAP: Powiedziała pani kiedyś, że najlepsza rada, jaką otrzymała, brzmiała: działaj powoli. Nie przeraża pani perspektywa wieloletniej pracy nad obrazem. Nie obawia się też dłuższych przerw między filmami. Pisze pani teraz kolejny scenariusz czy zbiera inspiracje?
A.R.T.: Piszę. Jest jeszcze za wcześnie, by zdradzać szczegóły. Mogę tylko powiedzieć, że pracuję nad tekstem razem ze współscenarzystami od sześciu lat. Nie jest to adaptacja, lecz scenariusz oryginalny, którego stworzenie wymaga sporo czasu. Kto wie, czy uda mi się przenieść go na ekran. Zwykle po ukończeniu obrazu mam wrażenie, że kolejnego już nie nakręcę, bo jest to zbyt trudne. Pod koniec okresu promocji filmu jestem kompletnie wyczerpana. Później wracam na uczelnię. Wykładając, czuję się trochę jak uczennica – tak wiele uczę się od moich studentów! Ich miłość do kina dodaje mi energii. I tak zaczynam od nowa.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
Athina Rachel Tsangari (ur. 1966 r. w Atenach) jest reżyserką, scenarzystką i producentką. Po studiach literaturoznawczych i filozoficznych na Uniwersytecie w Salonikach wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Studiowała performance na Uniwersytecie Nowojorskim i reżyserię na Uniwersytecie Teksańskim w Austin. W 1997 r. razem z montażystą Mattem Johnsonem założyła firmę producencką Haos Film, która ma w swoim portfolio m.in. filmy „Kinetta”, „Kieł” i „Alpy” Yorgosa Lanthimosa oraz „Przed północą” Richarda Linklatera. W 2000 r. zrealizowała debiutancką pełnometrażową fabułę „The Slow Business of Going”. W 2010 r. jej obraz „Attenberg” zakwalifikował się do konkursu głównego festiwalu w Wenecji i zapewnił Ariane Labed puchar Volpiego dla najlepszej aktorki. Pięć lat później kolejny obraz Tsangari „Chevalier” doceniono nagrodą dla najlepszego filmu podczas festiwalu w Londynie. Wraz ze swoim najnowszym dziełem „Harvest” twórczyni powróciła do konkursu głównego weneckiego festiwalu.
W piątek film trafi do polskich kin. Jego dystrybutorem jest Stowarzyszenie Nowe Horyzonty. (PAP)
dap/ wj/ grg/