Emilie Blichfeldt: moim filmem chciałam oddać sprawiedliwość przyrodnim siostrom [WYWIAD]
Moim filmem chciałam oddać sprawiedliwość wszystkim przyrodnim siostrom - powiedziała PAP Emilie Blichfeldt. Z okazji polskiej premiery jej pełnometrażowego debiutu reżyserskiego „Brzydka siostra” przypominamy rozmowę przeprowadzoną w lutym podczas Berlinale.
PAP: „Brzydka siostra” to twoja wariacja na temat „Kopciuszka”. W centrum fabuły stawiasz Elvirę, przyrodnią siostrę pięknej Agnes konkurującą z nią o serce księcia. Tytułowa bohaterka jest gotowa na wiele wyrzeczeń, by dopasować się do aktualnego kanonu piękna. Skąd wzięła się taka reinterpretacja bajki?
Emilie Blichfeldt: To był magiczny moment. Przydarzył mi się, gdy już prawie spałam. Czasami robię sobie kreatywne drzemki, które pozwalają mi dotrzeć do głębszych warstw podświadomości. Wtedy akurat pracowałam nad filmem krótkometrażowym, którego bohaterką była dwumetrowa, dość pulchna dziewczyna, zakochana w facecie. Drzemiąc, wyobraziłam ją sobie jako Kopciuszka, po którego przyjechał książę. Ona zakłada pantofelek, on bierze ją w ramiona i sadza na koniu, po czym odjeżdżają. Gdy pędzą galopem przez świat, dziewczyna spogląda w dół i spostrzega, że jej pantofelek jest pełen krwi. Książę zaś ocieka potem. W tym momencie bohaterka uświadamia sobie – a ja razem z nią – że wcale nie jest Kopciuszkiem. Jest przyrodnią siostrą. Wybudziwszy się, natychmiast zaczęłam z nią empatyzować. Jej wstyd i rozpacz były mi znane, bo też kiedyś próbowałam dostosować się do obowiązujących wzorców urody. Zrozumiałam, że jestem tą dziewczyną. Postanowiłam oddać sprawiedliwość wszystkim przyrodnim siostrom.
PAP: Twój film dowodzi, że kreatywne drzemki mają moc. Od dawna je praktykujesz?
E.B.: Trudno to logicznie wytłumaczyć, ale one rzeczywiście działają. Zawsze uwielbiałam spać. Już będąc w szkole filmowej, wstawiłam do swojego gabinetu kanapę i ucinałam sobie krótkie, 20-minutowe drzemki. Nie zasypiałam całkowicie, ale relaksowałam się, pozwalałam myślom swobodnie płynąć. Ta bajka była obecna w mojej podświadomości, ponieważ należy do naszej tradycji bożonarodzeniowej. W Norwegii, podobnie jak w Niemczech, w trakcie świąt oglądamy „Trzy orzeszki dla Kopciuszka” - piękny, czechosłowacki film z lat 70. Moim zdaniem to najlepsza wersja „Kopciuszka”. Poza tym w dzieciństwie miałam kieszonkową, ilustrowaną książeczkę braci Grimm. Był w niej obrazek Kopciuszka i księcia siedzących na koniu. Z jej pantofelka sączyła się krew. Gdy zamknęłam oczy, w mojej głowie pojawiła się ta ilustracja. Nie wiem, jak to się stało. Najlepsze jest to, że idei, które przychodzą do nas w trakcie drzemki, nie trzeba nawet zapisywać. Jeśli są naprawdę dobre, zapamiętamy je. Często używam pamięci jako filtra oddzielającego ciekawe pomysły od tych gorszych.
PAP: Matka Elviry wpaja jej, że „dla urody trzeba cierpieć”. Mówi, że „liczy się to, co wewnątrz”, po czym umawia córkę do chirurga plastycznego i wręcza jej tabletkę z tasiemcem, by jak najszybciej zgubiła nadprogramowe kilogramy. Dziewczyna wpada w obsesję piękna. Jak tobie udało się uniknąć tej pułapki?
E.B.: Gdy byłam młodsza, miałam spory problem z akceptacją własnego ciała. Na szczęście otrzymałam wsparcie i wyszłam z tego. Zaczęłam stawiać sobie pytania: czym jest piękno, czym brzydota, czy w ogóle jest coś takiego jak brzydota czy raczej ktoś o tym decyduje, a jeśli tak – kto lub co wpływa na jego opinie. To pomogło mi uwolnić się od myślenia, że istnieje tylko jeden kanon piękna i jeśli się w niego nie wpisuję, nie jestem wartościowa. Wiele kobiet skupia się na powierzchowności, powtarzając klasyczną już frazę: „mam gruby tyłek”. Wpadają w obsesję na punkcie urody, ponieważ są przeświadczone, że jeśli nie spełnią określonych standardów, nikt ich nie pokocha. Utożsamiają swoją wartość z wyglądem. Bardzo uwalniający był dla mnie wniosek, że nie ma czegoś takiego jak jeden wzorzec piękna. Koncepcji piękna jest wiele, w dodatku ciągle się zmieniają. To, co w poprzednich wiekach postrzegano jako śliczne, nie jest tym, co dzisiaj łączymy z pięknem. To, co dziesięć lat temu utożsamialiśmy z pięknem, nie jest tym, co dzisiaj za takie uważamy. Powinniśmy być bardziej świadome, skąd bierze się pogoń za ideałem. Jest cały przemysł, który czerpie zyski z tego, że chcemy wyglądać w określony sposób.
PAP: Przygotowując się do pracy, wróciłaś do różnych wersji „Kopciuszka”?
E.B.: Tak. Pragnęłam zapewnić publiczności baśniowe doświadczenie, poczucie, że ogląda coś, co wydarzyło się „pewnego razu”. Zastanawiałam się, dlaczego wciąż opowiadamy sobie te same historie. Co powoduje, że sięgamy po „Kopciuszka”, choć znamy na pamięć zakończenie? Postanowiłam zaskoczyć widzów, pokazać coś, czego by się nie spodziewali. Z myślą o niemieckich i norweskich odbiorcach sięgnęłam do „Trzech orzeszków dla Kopciuszka”. Zależało mi też, by stroje bohaterek przypominały suknie z bajki Disneya. W latach 50. Disney nawiązał do kolekcji Christiana Diora, projektant zaś zainspirował się sylwetkami z połowy XVIII wieku. W tamtej animacji przyrodnie siostry noszą stroje z obszernym dołem - to zabawny trend, który Disney wykorzystał jako pierwszy. Zdaniem niektórych historyków mody zakpił z Elsy Schiaparelli, włoskiej projektanki dwudziestolecia międzywojennego, odpowiedzialnej za kostiumy do „Moulin Rouge”. W jej pracach uwagę przyciągały olbrzymie kokardy, bufki, długie rękawiczki. Jako miłośniczka kina i mody bardzo chciałam pobawić się tymi kultowymi sylwetkami. W końcu niebieska suknia Kopciuszka współtworzy archetyp tej postaci.
PAP: Film powstał w koprodukcji norwesko-szwedzko-polskiej. Jak zaczęła się twoja współpraca z Polakami?
E.B.: Mam norwesko-duńskie pochodzenie, mój chłopak – szwedzkie. Jestem bardzo nordycka, posługuję się każdym z tych trzech języków. Chciałam, żeby ekipa „Brzydkiej siostry” odzwierciedlała moje korzenie. Naturalnie moją pierwszą publicznością są Norwegowie i to przede wszystkim dla nich robię film. Później zaangażowałam w produkcję kilkoro Szwedów. Jednym z twórców, którzy ukształtowali mój filmowy gust, jest Lars von Trier. I tak do Szwedów dołączyli duńscy artyści, m.in. kostiumografka Manon Rasmussen pracująca przy wszystkich filmach von Triera oraz Sabine Hviid, która odpowiadała za scenografię w filmach Thomasa Vinterberga.
Dzisiaj Norwegia jest zamożnym państwem, ale dawniej tak nie było. Nie mamy zamków, dlatego bardzo zainspirowały mnie filmowe baśnie tworzone w Europie Wschodniej lat 70. Stamtąd już bardzo blisko do Polski. Realizacja filmu w waszym kraju była spełnieniem marzeń. Macie niesamowite lokacje, wspaniałą kulturę filmową i artystów. Większość kostiumów została wykonana ręcznie w Polsce. Operator Marcel Zyskind ma polsko-duńskie korzenie, więc był swoistym pomostem między Polską a Skandynawią. Naprawdę staliśmy się jedną, wielką rodziną.
PAP: Badania pokazują, że bajki takie jak „Kopciuszek” mogą mieć negatywny wpływ na dzieci. Umacniają stereotypy na temat kobiecych i męskich ról, sprawiają, że dziewczynki mają problemy z akceptacją swojego wyglądu, bo odbiega od idealnej księżniczki. Jak podchodzić do tradycyjnych utworów – unikać ich, a może szukać nowych perspektyw, opowiadać je na nowo?
E.B.: Jestem wielką przeciwniczką cenzury. Nie sądzę, że powinniśmy negować coś, co przez tyle lat było częścią naszej kultury. Ale na pewno warto mieć świadomy stosunek do tych utworów. Nie powtarzać ich bezrefleksyjnie, spojrzeć na nie krytycznym okiem. Tak samo podchodzę do filmów forsujących „męski punkt widzenia”. Nie chcę cenzurować męskiej perspektywy na kino. Według mnie, to nie ona jest problemem, lecz nadreprezentacja takich treści. Jeśli powiedziałabym, że mężczyźni nie powinni pokazywać seksualności postaci w filmach, jak sama mogłabym to robić? W ten sposób ocenzurowałabym również własną sztukę. Jak widać w „Brzydkiej siostrze”, takie podejście jest mi kompletnie obce. Cieszę się, że doszłam do tego wniosku, bo dzięki temu mogę cieszyć się całą bogatą historią kina. Kiedyś miewałam wątpliwości: czy to w porządku ze strony reżysera, czy powinnam być wkurzona, że przedstawił to w taki, a nie inny sposób. Dzisiaj oglądam te historie i myślę: ten facet wcale nie wiedział lepiej, niektóre postacie są banalne, dziwne, niewiarygodne. Ale potrafię też docenić wspaniałe filmy. Teraz moim zadaniem jest wnieść do kina coś nowego, świeżego.
PAP: Twój film zawiera elementy body horroru, ale zręcznie balansuje na granicy kilku gatunków. Nie masz poczucia, że w ostatnio – na fali sukcesów „Titane” i „Substancji” - filmowcy coraz chętniej tworzą body horrory?
E.B.: Rzeczywiście, coś wisi w powietrzu. Muszę jednak podkreślić, że nie podążam za trendami. Wpadłam na ten pomysł osiem lat temu. Nie było tak, że obejrzałam „Substancję” i pomyślałam: super, idę w to. Nie zmienia to faktu, że Coralie Fargeat stworzyła naprawdę pionierski obraz. Udowodniła, że body horror może być sztuką, że może się liczyć. Oczywiście, przed nią była Julia Ducournau. Jej film „Titane” uświadomił mi, jak bardzo kocham ten gatunek. Dla mnie film jest body horrorem wtedy, gdy mocne sceny stanowią integralną część historii, pokazują, jak umysł wpływa na ciało i odwrotnie. W przeciwnym razie mamy do czynienia z kinem eksploatacji. Jeśli opowiadam historię, nie może to być puste gore. Przekaz musi mieć znaczenie symboliczne.
PAP: Po światowej premierze „Brzydkiej siostry” na festiwalu Sundance media obiegły informacje, że film obfituje w makabryczne sceny, a część widzów opuściła salę kinową. Portal Variety pisał o mężczyźnie, który zwymiotował w trakcie seansu. Obejrzawszy twój obraz, zastanawiam się, czy to w ogóle możliwe. To była część kampanii promocyjnej?
E.B.: Też nie wiedziałam, o co chodzi. Czy ktoś zapłacił tej osobie? Nie sądzę. Wątpię też, że mój film faktycznie wzbudził w kimś takie uczucia, choć kto wie. Pewnie i tak „Brzydka siostra” przyciągnęłaby uwagę widzów, ale media spotęgowały zainteresowanie nią. Variety wrzuciło informację, o której mówisz, na X. Śledziłam też wpisy w portalu Letterboxd, gdzie widzowie wymieniają się spostrzeżeniami. Pewien internauta napisał, że facet siedzący obok niego w kinie dwukrotnie zwymiotował, on sam nie, ale doskonale rozumie tamtego gościa. Później inni zaczęli nawiązywać do tej wypowiedzi i tak toczyła się dyskusja. Wierzę, że to jednak zepsuty lunch spowodował taką reakcję organizmu. Widzowie nie powinni bać się mojego filmu.
PAP: Obraz emanuje buntowniczą, feministyczną energią. Jakie tematy, wartości, tony są dla ciebie najważniejsze w kinie?
E.B.: Dziękuję za te słowa. Przede wszystkim nie jestem reżyserką zainteresowaną realizacją czegokolwiek. Jeśli robię film, to dlatego, że chcę coś przekazać widzom. I tylko pod warunkiem, że obraz może mieć filmową jakość. Chcę opowiadać historie, które mają znaczenie i są kinowym doświadczeniem. Zależy mi, by moje obrazy były oglądane na wielkim ekranie. Uparłam się, że „Brzydka siostra” musi być moim pełnometrażowym debiutem fabularnym. Czułam, że to dobry pomysł, który pozwoli mi daleko zajść. Wiedziałam, że jestem właściwą osobą, by opowiedzieć o przyrodniej siostrze. Musiałam tylko znaleźć sposób, jak to zrobić. Nie kształciłam się w kierunku scenopisarstwa. Przez pięć lat spotykałam na swojej drodze wspaniałych ludzi, którzy pomagali mi rozwijać pomysł. W tym czasie nie pracowałam dla telewizji, nie kręciłam reklam ani seriali. W ogóle mnie to nie interesowało. Nie po to zostałam reżyserką. Kiedy wymyślam historię, wpadam obsesję na jej punkcie. Przez osiem lat moim jedynym celem było stworzenie tego obrazu. Jeśli nie udałoby mi się go ukończyć, to nie wiem, czy w ogóle pracowałabym w zawodzie. Teraz jestem tutaj, w Berlinie. To absolutnie oszałamiające.
Rozmawiała Daria Porycka
W obsadzie „Brzydkiej siostry” znalazły się Lea Myren, Thea Sofie Loch Naess, Ane Dahl Torp, Flo Fagerli oraz Katarzyna Herman. Światowa premiera filmu odbyła się w styczniu na festiwalu Sundance. W lutym obraz był prezentowany w sekcji Panorama 75. Berlinale. W piątek trafił do polskich kin. Jego dystrybutorem jest Best Film. (PAP)
dap/ wj/ kgr/