O PAP.pl

PAP.pl to portal PAP - największej agencji informacyjnej w Polsce, która zbiera, opracowuje i przekazuje obiektywne i wszechstronne informacje z kraju i zagranicy. W portalu użytkownik może przeczytać wybór najważniejszych depesz, wzbogaconych o zdjęcia i wideo.

Kinga Dębska: plan filmowy niestety uzależnia [WYWIAD]

Do reżyserskiej pierwszej ligi awansowała dzięki filmowi „Moje córki krowy”. Ostatnio pracuje nad serialem „Gra z cieniem”. Właśnie napisała książkę „Czułe miejsca”, w której bez lukru opowiedziała o swoim życiu. - Kiedy zaczynałam swoją przygodę z reżyserowaniem, mój tata, który był architektem, powiedział, że po nim zostaną domy. A co po mnie? Wtedy nie potrafiłam mu odpowiedzieć. Dzisiaj odparłabym, że po mnie zostaną filmy i że to też jest ślad. Nie materialny, jak jego domy, ale też bardzo ważny – mówi PAP Life Kinga Dębska.

Reżyserka Kinga Dębska. Fot. PAP/Paweł Supernak
Reżyserka Kinga Dębska. Fot. PAP/Paweł Supernak

PAP Life: Była pani na ostatnim Festiwalu w Gdyni?

Kinga Dębska: Nie, bo jestem teraz mocno zajęta. Kręcę w Łodzi drugą część „Gry z cieniem”, serialu szpiegowsko-kryminalnego, osadzonego w latach 50., dla TVP. Ale oczywiście śledziłam, co tam się działo.

PAP Life: Werdykt festiwalowy wywołało mnóstwo kontrowersji.

K.D.: Cóż, w Gdyni nieraz zdarzały się werdykty, które uznawano za skandaliczne. Moim zdaniem odbiór filmów w Gdyni nie jest do końca prawdziwy. To jest środowiskowy odbiór, a nie kinowy. W Gdyni spotykają się ludzie z branży, którzy sami dla siebie są konkurencją, a przecież sztuka nie lubi rywalizacji. Każdy twórca jest inny i bardzo trudno jest ich ze sobą porównywać. W Gdyni wszyscy twórcy zawsze czują się jakoś nieswojo, bo to „oceniactwo” polskie jest okropne. Zresztą może nie tylko polskie. Może wszędzie się tak dzieje, że te narodowe festiwale są pełne koteryjek i gier. W końcu chodzi o pieniądze. Bardzo chcieliśmy w ostatnich latach – jestem w zarządzie Stowarzyszenia Filmowców Polskich – jakoś ocieplić tę Gdynię, wyrzucić te wszystkie vip-roomy, ale to jest bardzo trudne, bo one niestety wrosły w DNA tego środowiska.

Image
Kinga Dębska - "Czułe miejsca"
Kinga Dębska - "Czułe miejsca"

PAP Life: W swojej najnowszej książce „Czułe miejsce” pisze pani, że nie czuje się pani częścią tego środowiska. Dlaczego?

K.D.: Zawsze czułam się jakby na marginesie. Może dlatego, że nigdy nie byłam hołubiona przez środowisko. I czułam, że to, że widzowie mnie pokochali, było przez nie jakoś nienajlepiej odbierane. Choć, z drugiej strony, jestem wiceprezeską SFP i działam na rzecz filmowców. Nie mogę jednak narzekać, bo przecież „Moje córki krowy”, czy „Święto ognia” były wspaniale przyjęte w Gdyni. Także moja relacja z Gdynia to takie love-hate relationship. Kocham ją i nie lubię równocześnie.

PAP Life: W „Czułych miejscach” przytacza pani słowa Wojciecha Smarzowskiego, który kiedyś radził pani, żeby olała pani krytyków i nagrody, bo film robi się dla widzów. Niby tak, ale przecież chyba nie można oceny filmu sprowadzić do wyników oglądalności.

K.D.: Oczywiście, że nie. Tylko, że są różne festiwale. Gdynia jest bardzo specyficzna - wybiera sobie beniaminków i tych, których nigdy nie nagrodzi. Od Wojtka nauczyłam się, żeby nie czytać recenzji swoich filmów. Bo uzależnianie swojego samopoczucia od opinii innych po prostu nie jest zdrowe. Czytam je dopiero po jakimś pół roku od premiery, kiedy nie maja już nade mną władzy. Bo ja nie robię filmów na festiwale, z myślą o nagrodach. Robię je, bo same proszą się na świat, bo po prostu muszę je zrobić. Mój zawód to przede wszystkim praca na planie, praca w montażowni, to samotne pisanie kolejnych scenariuszy. Każdy z tych etapów lubię i nienawidzę. I zazwyczaj tęsknię do tego etapu, którego akurat nie wykonuję. Czyli na przykład teraz jestem w zdjęciach, marznę i już bym chciała montować w cieplutkiej montażowni. A kiedy montuję, to chciałabym kręcić kolejny film. I tak w kółko.

Więcej

Natalia Rybicka. Fot. PAP/StrefaGwiazd/Marcin Kmieciński
Natalia Rybicka. Fot. PAP/StrefaGwiazd/Marcin Kmieciński

Nowy serial Kingi Dębskiej z Natalią Rybicką w roli głównej. "Czuję, że Helena przekazała mi swoją siłę" [WYWIAD]

PAP Life: Reżyserowanie wydaje się wspaniałym, wolnym zajęciem, ale mało kto wie, jak bardzo reżyser jest zależny. Od pieniędzy, a co za tym idzie, cudzych gustów, oczekiwań, poglądów. Gdyby dzisiaj wybierała pani zawód, to zdecydowałaby się pani na reżyserię?

K.D.: To jest bardzo ciekawe pytanie. Ale zacznę od tego, że trochę dlatego napisałam tę książkę, żeby być bardziej zrozumiana, bo kiedy wypowiadamy się poprzez filmy, to ta komunikacja zazwyczaj jest skazana na pewien rodzaj kompromisu. Poza tym chciałam opowiedzieć, jak wygląda praca reżysera od kuchni. Kiedy zaczynałam swoją przygodę z reżyserowaniem, mój tata, który był architektem, powiedział, że po nim zostaną domy. A co po mnie? Wtedy nie potrafiłam mu odpowiedzieć. Dzisiaj odparłabym, że po mnie zostaną filmy i że to też jest ślad. Nie materialny jak jego domy, ale też bardzo ważny. Mam nadzieję, że tata patrząc z nieba, jest teraz ze mnie dumny. Chociaż faktycznie nie byłam przez rodziców pchana w kierunku filmu.

PAP Life: W pani przypadku reżyserowanie pojawiło się dość późno. Wcześniej były studia na japonistyce, dziennikarstwo.

K.D.: Widocznie wszystko musiało zdarzyć naturalną koleją rzeczy i nie żałuję, że tak się potoczyło, bo kiedy zaczęłam robić filmy, dużo już wiedziałam, trochę przeżyłam, trochę poupadałam i zobaczyłam życie z różnych stron. Kiedy ma się doświadczenie, wtedy można opowiadać z dystansem. Myślałam, że będę japonistką, uwielbiałam japońską literaturę. Tak naprawdę poszłam na japonistykę, bo przeczytałam książkę „Sprawa osobista” Kenzaburo Oe, po´z´niejszego noblisty. To były bardzo trudne studia, pamiętam, że jeździłam na zajęcia autobusem i na zaparowanych szybach ćwiczyłam pisanie japońskich znaków. Na reżyserię zdałam dopiero po obronieniu magisterki na japonistyce.

Więcej

Mona Fastvold, Amanda Seyfried. Fot. PAP/EPA/RICCARDO ANTIMIANI
Mona Fastvold, Amanda Seyfried. Fot. PAP/EPA/RICCARDO ANTIMIANI

Mona Fastvold i Amanda Seyfried: Ann Lee stworzyła wielką wspólnotę, przetarła nam szlaki [WYWIAD]

PAP Life: Jak wiadomo, w życiu nigdy nie wiadomo, co kiedyś może się przydać. Pani znajomość japońskiej kultury przydała się, gdy przeprowadzała pani wywiad z Leonardem Cohenem.

K.D.: Robert Leszczyński polecił mnie ówczesnej szefowej Sony Music Polska, Małgorzacie Maliszewskiej. Tak się złożyło, że Cohen po długiej przerwie wydał płytę, Sony mogło wysłać jednego dziennikarza z Polski i padło na mnie. Poleciałam do Stanów, wywiad odbył się w Santa Monica pod Los Angeles. Bardzo starannie się do niego przygotowałam. Cohen był dla mojego pokolenia ikoną, na jego tekstach uczyliśmy się angielskiego. Wtedy był już starszym panem po 70-tce. Kiedy przyszłam na spotkanie, był trochę znudzony dziennikarzami i nagle zobaczył młodą, ładną dziewczynę, która zadawała mu niestandardowe pytania. I zaciekawiłam go. Cohen był wyznawcą japońskiej odmiany zen, mieszkał w klasztorze, a ja byłam japonistką. Zadawałam mu niestandardowe pytania, rozmawialiśmy ponad dwie godziny, potem zaprosił mnie na kolację. Później utrzymywaliśmy ze sobą kontakt. Kiedyś nawet zadzwonił do mnie do domu. Akurat odebrała moja mama, która nie znała angielskiego i wyniknęła z tego śmieszna sytuacja.

W tamtym czasie zrobiłam sporo wywiadów z wybitnymi reżyserami, aktorami i aktorkami, jeździłam na festiwale filmowe do Cannes, Wenecji. Rozmawiałam o robieniu filmów, tyle że wtedy jeszcze nie wiedziałam, że chcę być reżyserką. Ta myśl pojawiła się dużo później, gdy zaczęłam robić swoje filmy dokumentalne.

PAP Life: Jak znalazła się pani na FAMU, słynnej Szkole Filmowej w Pradze?

K.D.: Wcześniej jeździłam na zajęcia w weekendowej szkole filmowej w Toruniu, zorganizowanej przy festiwalu Camerimage. Ta szkoła była pewnego rodzaju przygotowaniem do zdawania egzaminów na reżyserię do Łodzi czy do Katowic. Ja i kolega montażysta poszliśmy na FAMU. Właściwie to on jechał tam na egzaminy. Zaproponował, żebym pojechała z nim dla towarzystwa, a jak pojechałam, to poszłam zapytać się o reżyserię i okazało się, że mogę zdawać od razu na czwarty rok, bo zaliczą mi studia na japonistyce i niektóre przedmioty z Torunia. W ramach egzaminów zrobiłam film, który im się spodobał. Pamiętam, że zapytali mnie, jak będę studiować, skoro nie znam czeskiego. Odpowiedziałam Himilsbachem, że po co miałabym się wcześniej uczyć czeskiego, jak mogą mnie nie przyjąć i do czego mi się później ten czeski przyda. Zrozumieli. Zdawałam z tłumaczem, dopiero potem nauczyłam się czeskiego.

Więcej

Zobacz galerię (3)
Idan Weiss jako Franz Kafka. Fot. Marlene Film Production
Idan Weiss jako Franz Kafka. Fot. Marlene Film Production

Są zdjęcia z nowego filmu Agnieszki Holland. Tak na ekranie prezentuje się Franz Kafka

PAP Life: Pamięta pani jeszcze czeski?

K.D.: Oczywiście, czasami rozmawiam po czesku, bo wciąż mam znajomych w Czechach, współpracowników. Czasami nawet dostaję jakieś propozycje reżyserowania z Czech, na razie jeszcze żadnej nie wzięłam, ale może się kiedyś coś wydarzy.

PAP Life: Co z perspektywy czasu dało pani studiowania na FAMU?

K.D.: Dystans i erudycję filmową inną niż moi koledzy, którzy studiowali w Polsce. Bo jednak na FAMU oglądałam czeską klasykę kina. Czeskie kino otworzyło mnie na zupełnie inny sposób opowiadania. W nim zawsze była tragikomiczność, którą tak lubię i lubią ją też widzowie. Jiří Menzel, twórca „Pociągów pod specjalnym nadzorem”, powiedział mi kiedyś jedną z najważniejszych rzeczy o filmie. Jak robisz tragedię, rób lekko jak komedię, a jak robisz komedię, rób ją tak, jakbyś robiła dramat. To powoduje, że komedia nabiera ciężkości, a tragedia nigdy nie jest przyciężka. Myślę, że to jest sensowne, żeby malować świat różnymi kolorami, żeby dramat nie był tylko dramatem, a komedia wyłącznie pustą komedią.

PAP Life: Zanim zaczęła pani kręcić własne filmy, pracowała pani jako drugi reżyser z Patryką Vegą. Czegoś panią ta współpraca nauczyła?

K.D.: Może tego, jak nie chcę reżyserować, jak nie chcę pracować na planie. Taka lekcja też jest bardzo cenna. Ale z drugiej strony, Patryk miał fantastyczne oko do aktorów. To u niego na planie po raz pierwszy spotkałam Marcina Dorocińskiego czy Janusza Gajosa. W ogóle skład aktorski był super, więc nie chcę o Patryku mówić źle, bo to nie jest moja rola, żeby go oceniać. Bez wątpienia miał instynkt i osiągnął sukces. Na planie „Pitbulla” znalazłam się właściwie przypadkiem. Kolega poprosił mnie, żebym go zastąpiła, a w szkole filmowej była taka zasada, że trzeba było być drugim reżyserem w jakimś dużym projekcie, zanim się skończy reżyserię. Wtedy nic o Patryku nie wiedziałam, poza tym, że kręcą go mafijne klimaty. Zanim zaczęliśmy zdjęcia, obsadzałam drugi plan. Vega upierał się, żeby alkoholików grali alkoholicy, prostytutki grały prostytutki itd. Miało być prawdziwie. Nigdy nie zapomnę sceny walki psów, która odbyła się naprawdę. Po prostu psy rzuciły się na siebie. Wtedy wstałam, wyszłam z planu i powiedziałam, że nigdy nie wrócę. Ale rano znów pojechałam na plan. Bo plan niestety uzależnia.

Więcej

Kadr z filmu Fot. Materiały prasowe/Lucky Bob & Warner Bros. Entertainment Inc./Paweł Tybora
Kadr z filmu Fot. Materiały prasowe/Lucky Bob & Warner Bros. Entertainment Inc./Paweł Tybora

"Pomyślałem: stwórzmy zło, jakiego ziemia nie nosiła". Tomasz Schuchardt o roli w „Domu dobrym” [WYWIAD]

PAP Life: Pełnoprawną reżyserkę zrobił z pani film „Moje córki krowy”, w którym opowiedziała pani historię odchodzenia swoich rodziców. To był jakiś rodzaj autoterapii?

K.D.: Pewnie tak. W ciągu pół roku straciłam oboje rodziców. Z czymś takim trudno sobie poradzić. Wtedy posłuchałam pani psycholog z centrum onkologii, żebym pisała, co czuję. Mój mąż też mnie do tego zachęcał. Powstał z tego scenariusz, z niego film, a potem także książka. W filmie zagrali Agata Kulesza, Gabriela Muskała, Marcin Dorociński, Małgorzata Niemirska i Marian Dziędziel. Jestem im bardzo wdzięczna, bo dzięki nim, dzięki ich kreacjom jeszcze przez chwilę mogłam mieć rodziców, taką filmową namiastkę rodziny. Mimo że od premiery upłynęło już sporo lat, ten film nadal wywołuje u widzów duże emocje. Wiele razy słyszałam, kiedy ktoś w różnych miejscach świata mówił, że to jego historia, więc chyba udało się nadać jej uniwersalny wymiar.

PAP Life: W innym pani filmie „Zabawa zabawa”, który opowiada historię trzech kobiet alkoholiczek, jedną z głównych ról zagrała Maria Dębska, pani córka. Film zaczyna się od mocnej sceny gwałtu z jej udziałem. Dlaczego tę rolę powierzyła pani córce?

K.D.: Chciałam, żeby te trzy role zagrały najlepsze możliwe aktorki, jakie są dostępne. Ani Dorota Kolak, ani Agata Kulesza, ani Maria Dębska nie przechodziły castingu, nie miały żadnych konkurentek. Pisząc scenariusz razem z Miką Dunin, od razu myślałam o nich. Marysia była już wówczas absolwentką aktorstwa. Na Festiwalu Szkół Teatralnych dostała Grand Prix za najlepszy debiut roku. Chociaż w „Zabawie zabawie” to była jej pierwsza duża rola filmowa. Zdawałam sobie sprawę, że jest trudna, rozmawiałam o tym z Marysią. Ale ona powiedziała: „Mamo, chcę to zagrać i w ogóle się nie boję”. Tym bardziej, że w „Marii Stuart”, spektaklu, za który dostała nagrodę, też miała scenę gwałtu. Byłam na nim kilka razy, więc pomyślałam: damy radę. No i myślę, że dałyśmy. Oczywiście to było trudne także dla mnie, ale myślę, że najpiękniejsze rzeczy w kinie wychodzą z emocji, że musi być gorąco na linii pomiędzy dziełem a twórcą. Bo jak to jest wszystko letnie, to widz też nie odczuwa niczego specjalnego.

Więcej

Olga Chajdas Fot. PAP/Marcin Obara
Olga Chajdas Fot. PAP/Marcin Obara

"Imago" Olgi Chajdas zainauguruje cykl "Kino kobiet" poznańskiego Malta Festivalu

PAP Life: Pracowała pani z wieloma aktorkami i aktorami, była świadkiem różnych aktorskich losów. Nie próbowała pani powstrzymać córki przed wyborem tak niepewnego zawodu?

K.D.: Marysia miała być pianistką, chodziła do szkoły muzycznej, potem dostała się na Akademię Muzyczną w Łodzi. Kiedy po pierwszym roku powiedziała mi: „Wiesz co, mamo, ale ja nie chcę być ciągle sama, sama na scenie, sama ćwiczyć. Chcę do ludzi, będę zdawać na aktorstwo”, to powiedziałam, żeby spróbowała. Pamiętałam, że ona już będąc dzieckiem, miała talent do odgrywania różnych scenek. Po prostu czuć było, że tam w środku coś kipi. Aktorstwo stało się jej drogą, ale wciąż ma pianino, wciąż gra i muzyka nadal jest dla niej istotna. Ale już nie na pierwszym planie.

PAP Life: Ale po „Zabawie zabawie” chyba już nie pracowałyście razem.

K.D.: Wiele razy Marysia miała u mnie grać, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Myślę, że to jest też kwestia tego, że ona chciała sama zbudować swoją pozycję, nie być tylko córką znanej mamy. Chociaż teraz to już chyba ja jestem mamą znanej córki. W sumie bardzo się z tego cieszę. I mam nadzieję, że jeszcze nie raz będziemy razem pracowały. Mamy wspólne plany.

PAP Life: Wierzy pani w przyszłość kina? Coraz mniej ludzi chodzi do kin.

K.D.: Trochę się tym martwię, kiedy jestem w kinie i widzę, że jest zaledwie parę miejsc zajętych. Z drugiej strony, robi się coraz lepsze seriale. Sama nigdy wcześniej nie robiłam tak skomplikowanych i wymagających scen jak teraz w serialu „Gra z cieniem”. Robienie filmu wiąże się z dużymi pieniędzmi, a jak ich nie ma, to po prostu to widać na ekranie. Wierzę jednak, że kino nie umrze i zawsze będzie potrzebne. Tak, jak potrzebny jest teatr, opera, literatura czy malarstwo. Obejrzeć film w kinie to nie jest to samo, co obejrzeć film na nawet najlepszym projektorze czy telewizorze. To jest coś specjalnego.

Więcej

Zobacz galerię (6)
Kadr z filmu "Chopin, Chopin!”. Fot. TVP Dystrybucja Kinowa/materiały prasowe
Kadr z filmu "Chopin, Chopin!”. Fot. TVP Dystrybucja Kinowa/materiały prasowe

Maja Ostaszewska i Eryk Kulm: od "Teściów" do "Chopina" [WYWIAD]

PAP Life: Myśli pani o zrobieniu filmu kinowego?

K.D.: Ależ oczywiście! Mam wiele różnych rzeczy, nad którymi pracuję i które są, że tak powiem, w kolejce. Niedługo chcę zrobić drugą część „Zupy nic”, osadzoną w latach 90-tych. Mam też projekt kulinarno-musicalowy o pierwszej polskiej kucharce Lucynie Ćwierczakiewiczowej. Ostatnio w serialu kręcę nie swoje scenariusze, a mam taką naturę, że potrzebuję być twórcza, coś stworzyć, opowiedzieć jakąś historię, która wynika ze mnie. Trochę też z tego powodu napisałam „Czułe miejsca”. Chciałam podzielić się sobą ze światem. Mam nadzieję, że w żaden sposób ta książka nie jest poradnikiem w rodzaju, jak żyć. Bardzo się tego wystrzegałam, bo sama bardzo takich książek nienawidzę. To ma być wciągająca opowieść o życiu. (PAP Life)

Rozmawiała Iza Komendołowicz

ikl/ag/ep/

Kinga Dębska – reżyserka i scenarzysta filmowa. Absolwentka japonistyki na UW i reżyserii w FAMU w Pradze (2007). Laureatka wielu nagród festiwalowych. Za film „Moje córki krowy” (2015) otrzymała w Gdyni nagrodę dziennikarzy oraz nagrodę Stowarzyszenia Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych. Produkcję tę wyróżniono także dwoma Orłami - za najlepszy scenariusz oraz nagrodą publiczności. Z bardzo dobrym przyjęciem spotkały się także jej filmy „Zupa nic”, „Zabawa, zabawa” i „Święto ognia”. Obecnie pracuje nad drugim sezonem serialu „Gra z cieniem” dla TVP. Jej córką jest znana aktorka Maria Dębska. 15 października ukaże się książka Kingi Dębskiej „Czułe miejsca” (Wydawnictwo Luna).

Zobacz także

  • Kinga Dębska; Leonard Cohen. Fot. PAP/Albert Zawada/EPA/SANDRO CAMPARDO
    Kinga Dębska; Leonard Cohen. Fot. PAP/Albert Zawada/EPA/SANDRO CAMPARDO

    Kinga Dębska o swojej znajomości z Leonardem Cohenem

  • Kinga Dębska. Fot. PAP/Paweł Supernak
    Kinga Dębska. Fot. PAP/Paweł Supernak

    Kinga Dębska: nawet w minutowym filmie widać, co komu w duszy gra

  • Natalia Rybicka. Fot. PAP/StrefaGwiazd/Marcin Kmieciński
    Natalia Rybicka. Fot. PAP/StrefaGwiazd/Marcin Kmieciński
    Specjalnie dla PAP

    Nowy serial Kingi Dębskiej z Natalią Rybicką w roli głównej. "Czuję, że Helena przekazała mi swoją siłę" [WYWIAD]

Serwisy ogólnodostępne PAP