Martyna Byczkowska: w scenariuszu albo się zakochujesz, albo nic nie czujesz [WYWIAD]
Teraz nierzadko jest tak, że młodzi aktorzy nie mogą znaleźć agencji, która by się nimi zajęła. Więc nie dostają nawet zaproszeń na castingi i nie mają szansy, żeby wystartować w zawodzie. Agencje często już nie chcą przyjmować nowych ludzi, bo mają za dużo aktorów – mówi w rozmowie PAP Life znana z seriali "1670" i "Absolutni debiutanci" Martyna Byczkowska. Ostatnio możemy ją oglądać w thrillerze „Nieprzyjaciel”.
PAP Life: Chyba nigdy wcześniej nie kręciło się w Polsce tylu filmów czy seriali, co teraz. Dzisiaj, głównie dzięki platformom streamingowym, nie ma prawie tygodnia bez jakiejś premiery.
Martyna Byczkowska: Na pewno się zgodzę, że jest więcej projektów. Ale z tą różnicą, że aktorów, czy też ludzi grających w serialach i filmach, jest także dużo więcej. Bo nie dość, że są szkoły państwowe, to jest sporo szkół prywatnych. Dochodzą różni influencerzy, naturszczycy i wszyscy, którzy chcą być aktorami, choć nie mają żadnego wykształcenia. Robi się wielka ekipa ludzi, która chce pracować w tym zawodzie. Niestety nie widzę, żeby moi znajomi, którzy skończyli szkołę, mówili: „O Jezu, ile mam pracy, ile projektów!”. Teraz nierzadko jest tak, że młodzi aktorzy nie mogą znaleźć agencji, która by się nimi zajęła. Więc nie dostają nawet zaproszeń na castingi i nie mają szansy, żeby wystartować w zawodzie. Agencje często już nie chcą przyjmować nowych ludzi, bo mają za dużo aktorów i aktorek.
PAP Life: Niektórzy uważają, że studiowanie w Akademii Teatralnej nie jest konieczne, a może wręcz szkodzić w zawodzie. Skończyłaś studia pięć lat temu. Uważasz, że to, czego się tam nauczyłaś, przydaje ci się w pracy?
M.B.: Każde studia niosą ze sobą jakieś plusy i minusy. W szkole teatralnej jest taki system edukacyjny, że każdy rocznik ma innego opiekuna, innych profesorów. Może się zdarzyć, że osoba, która była rok niżej od mnie, miała kompletnie innych wykładowców i zupełnie inną opinię na temat tej szkoły. Na pewno szkoła daje poczucie bezpieczeństwa przynależności do jakiejś grupy. To pewnego rodzaju inkubator, z którego potem wychodzisz na rynek i tak naprawdę musisz na nowo wszystko przeanalizować. Nie jest to łatwe, ale myślę, że szkoły teatralne na pewno uczą warsztatu, który jest niezbędny na scenie teatralnej. W filmie czy serialu dobry reżyser potrafi poprowadzić naturszczyka, wyciągnąć z takiej osoby to, co chce. W teatrze trudno byłoby przykryć brak umiejętności.
PAP Life: Pociąga cię występowanie na scenie?
M.B.: W tej chwili gram tylko gościnnie w TR Warszawa jeden spektakl, który pojawia się raz na pół roku. Zresztą nie wiem jeszcze, czy w ogóle będziemy go dalej grać. Zaraz po szkole znalazłam się w Teatrze Dramatycznym. Przez rok byłam tam na etacie, ale podjęłam decyzję, że odchodzę. Praca w teatrze jest bardzo wymagająca i pochłaniająca, kiedy chce się robić też coś innego, np. pracować na planie filmowym, być bardziej niezależnym i robić też swoje projekty. Postanowiłam sprawdzić, jak to jest być freelancerem. W tym momencie bardzo mi to odpowiada, ale przyznaję, że tęsknię za teatrem. Tak się układa, że różne propozycje teatralne pojawiają się wtedy, gdy akurat mam jakiś projekt filmowy, a kiedy pół roku mam wolne, to dziwnym trafem nic teatralnego do mnie nie przychodzi (śmiech).
PAP Life: Masz coraz więcej znaczących ról na swoim koncie: początkująca reżyserka Lena w „Absolutnych debiutantach”, szlachcianka Aniela w „1670”, ostatnio zagrałaś w thrillerze „Nieprzyjaciel”. Różne gatunki filmowe, ale jest coś, co spaja twoje bohaterki. To silne osobowości, niezależne, nieprzystające do otoczenia. Jesteś do nich podobna?
M.B.: Pewnie w jakimś stopniu, z racji tego, że dostaję właśnie takie role, coś mnie z tymi postaciami łączy. Może nie tyle osobowościowo, ale jakaś moja ekspresja, pierwsze wrażenie, które robię na castingach, jest spójne z tym, jak te bohaterki widzą reżyserzy czy reżyserki castingu. Mnie samej ciężko to ocenić. Z drugiej strony, wyobrażenie, jakie ludzie z branży mają o nas aktorkach i aktorach, nie musi być równoznaczne z tym, jacy jesteśmy naprawdę. Czasami trzeba się zderzyć z tym, że dostajesz określone role i zaczynasz być z nimi utożsamiany.
PAP Life: Na studiach wystąpiłaś w sztuce „Sprawa Rity G.”, opartej na historii Rity Gorgonowej, za którą dostałaś nagrodę rektorską. W nowym filmie z twoim udziałem - „Nieprzyjaciel”, który trafił do kin 31 stycznia, trup ściele się gęsto. A ostatnio na swoim Instagramie napisałaś, że razem z przyjaciółką skończyłaś projekt „La petite mort”. Wyjaśniasz, że to historia Ofelii z małego miasta, która próbuje odebrać sobie życie. Chyba lubisz takie mroczne, krwawe klimaty?
M.B.: Ciekawie połączyłaś te trzy rzeczy, które wydarzyły się na przestrzeni kilku lat. „Sprawa Rity G.” to był spektakl Teatru Telewizji, który robiła Daria Kopiec, moja dobra znajoma. Często u niej grałam w egzaminach reżyserskich. W „Sprawie Rity G.” Daria wymyśliła, że zagram Lusię, osobę, która nie żyje. To było dosyć abstrakcyjne i bardzo mnie zainteresowało. „Nieprzyjaciel” pojawił się niedawno. Po prostu przeszłam castingi i wygrałam tę rolę. Więc to nie jest tak, że ja ją wybrałam, tylko to mnie wybrano do niej.
PAP Life: Ale „La petite mort” to był już twój pomysł.
M.B.: Mój i mojej przyjaciółki, Kai Zalewskiej, z którą znam się od dzieciństwa i bardzo chciałyśmy coś zrobić razem. Rzeczywiście, to jest projekt, który siedział w mojej głowie bardzo długo i miał różne etapy. Wcześniej myślałam o tym jako o monodramie teatralnym, nawiązującym trochę do Ofelii, która, jak wiemy, popełniła samobójstwo przez utopienie się. Miałam taki pomysł, żeby Ofelia, która oprócz tego, że śpiewa i zbiera kwiatuszki, w końcu zabrała głos. Tuż po śmierci trafia na proces sądowy, gdzie jest oskarżona o zabójstwo samej siebie. I w takiej nierzeczywistej formie chciałam, żeby ona przeanalizowała, kogo to była wina - oczywiście w cudzysłowie. To miało być coś w rodzaju sennej podróży przez życie, podczas której przydarzają się jej tzw. małe śmierci, doprowadzając ją do dużej śmierci.
Razem z Kają wymyśliłyśmy, że „rozdwoimy” tę bohaterkę i zagramy ją we dwie. Napisałyśmy scenariusz filmowy, ale nie miałyśmy żadnych funduszy na ten projekt. Współpracujemy z fundacją Impuls, więc postanowiłyśmy połączyć ten film z edukacją i poruszeniem tematu prewencji suicydalnej. W sumie nie wiem, jakim cudem to się udało, ale zdobyliśmy minimalne środki finansowe i nakręciłyśmy pełen metraż. Teraz jesteśmy w postprodukcji, montuję ten film razem z młodym i zdolnym Oliwierem Faikisem.
PAP Life: Przeczytałam, że z Kają już w dzieciństwie kręciłyście razem filmy. Później każda z was zdała na Akademię Teatralną i dziś obie jesteście aktorkami. Taka przyjaźń nie zdarza się często.
M.B.: Z Kają znamy się od wielu lat. Obie mieszkałyśmy w Kartuzach na jednej ulicy, ale poznałyśmy się na Podlasiu, na działce moich dziadków. Spędzałyśmy razem czas, nudząc się w małym mieście, czy na tej działce i zaczęłyśmy kręcić filmy, które były bardzo szybką produkcją. Bo to było tak, że wpadałyśmy na pomysł, następnego dnia brałyśmy kamerę, wymyślałyśmy kostiumy, temat, co kręcimy i gdzie. Wieczorem już to montowałam w Windows Movie Maker i następnego dnia pokazywałyśmy te filmy naszym rodzicom. Niektóre były bardzo zabawne, jak np. „Park Jurajski”. Żałuję, że dzisiaj nie mogę znaleźć tych materiałów. Z Kają połączyła nas chęć tworzenia i to cały czas gdzieś jest między nami.
PAP Life: Wystąpiłyście gdzieś razem, poza „La petite mort”?
M.B.: To taka ciekawostka, ponieważ w filmie „Skrzyżowanie” (premiera 28 marca - red.), w którym pan Jan Englert gra główną rolę, a ja zagrałam jego wnuczkę, jest scena mojego ślubu. I Kaja jest jedną z moich dwóch druhen.
PAP Life: Nigdy ze sobą nie rywalizowałyście? Bo aktorstwo to zawód, w którego DNA wpisana jest rywalizacja.
M.B.: Uważam, że sława czy moment tzw. sukcesu to jest coś bardzo krótkiego i niepewnego. Jeżeli nie ma się takich fundamentów, jak prawdziwi przyjaciele, to można bardzo marnie skończyć. Może przez chwilę pojawić się zazdrość, że ktoś inny, a nie ty, dostał rolę. Ale wierzę, że jeżeli dobrze sobie życzymy nawzajem, to po prostu karma wraca.
PAP Life: Kiedy kręciłaś swoje pierwsze amatorskie filmiki, wyobrażałaś sobie, że w przyszłości będziesz aktorką? Czy raczej myślałaś o reżyserii?
M.B.: Chciałam tworzyć, robić coś wokół jakichś artystycznych projektów. Myślałam o tym, żeby być malarką, może montażystką, reżyserką, może tancerką, przez jakiś czas nawet trenowałam hip-hop. Nie wyobrażałam sobie, że będę chodzić do biura na ósmą, kończyć o 16, mieć jakiegoś szefa. Aktorstwo pojawiło się dość późno. W II klasie liceum dojeżdżałam autobusem z Kartuz na zajęcia do teatru Winda w Gdańsku. To było coś w rodzaju szkółki teatralnej, w której spotykali się bardzo różni ludzie w różnym wieku. A potem był teatr Znak, który miał kluczowy wpływ na mój rozwój. Miałam zajęcia z aktorstwa. Jasiek Grzędziela uczył mnie pantomimy. Graliśmy w teatrze ulicznym, miałam swój debiut na szczudłach, grałam psa (śmiech).
PAP Life: Rodzice wspierali cię w twoich artystycznych poszukiwaniach?
M.B.: Bardzo. Zawsze mogłam na nich liczyć. Tak po ludzku, bardzo we mnie wierzyli. To jest bardzo ważne dla dziecka. Kiedyś, we wczesnym dzieciństwie, był taki moment, że tata jako miłośnik sportu starał się mnie popchnąć w tym kierunku. Trenowałam pływanie i siatkówkę, jednak potem coraz bardziej ciągnęło mnie w twórczą stronę. Ale nadal staram się korzystać z doświadczeń sportowych - przede wszystkim jeśli chodzi o dyscyplinę i higienę pracy. Bo jeżeli pracuje się w teatrze, filmach, czasami dorabia się w dubbingu czy audiobookach, to trzeba dbać o kondycję. Plany filmowe często trwają po 12 godzin, czasami dochodzą nocne zdjęcia i to wszystko jest bardzo wyczerpujące. Chociaż, z drugiej strony, zdarzają się przerwy i czasem przez kilka miesięcy siedzi się w domu. Trudno o równowagę - taki rollercoaster.
PAP Life: Chciałam jeszcze wrócić do twojej relacji z Kają, która bardzo przypomina historię przedstawioną w serialu „Absolutni debiutanci”. To jest prostsze czy paradoksalnie trudniejsze, kiedy historie z własnego życia zaczyna odgrywać się przed kamerą?
M.B.: To zależy od tego, z kim się pracuje przy takim projekcie. Akurat z Kamilą (Kamila Tarabura, reżyserka i współscenarzystka serialu „Absolutni debiutanci” - red.) miałam świetny przelot. To ciekawe, bo tak naprawdę Kamila opisała swoją historię z dzieciństwa. Pamiętam, że na samym początku powiedziałam jej, że przeżyłam dokładnie to samo. Ale odpowiadając na twoje pytanie, wydaje mi się, że najważniejsze jest w sobie samemu odkryć i zrozumieć granice, kiedy przekładanie swojego życia na pracę jest dobre, a kiedy nie jest. W pewnym sensie jest to nieuniknione, bo przecież pracujemy na swoich emocjach, doświadczeniach i wrażliwości. Jest taka cienka granica i trzeba na nią uważać. Ale generalnie bardzo wierzę w autorską twórczość. Najbardziej wzruszają mnie osobiste historie.
PAP Life: Zdarzało ci się brać projekty, których żałujesz?
M.B.: Byłam na takim etapie, że brałam rzeczy, z których teraz jestem mniej dumna. Dziś myślę, że mogłabym z nich zrezygnować. Ale to jest też bardzo indywidualna sprawa, na ile finansowo można sobie na coś takiego pozwolić. Ja nie mam dzieci, nie mam kredytów, więc mówię za siebie. Z perspektywy czasu na pewno zrewidowałam pewne projekty, w których brałam udział i wspominam to jako pewnego rodzaju traumę artystyczną, że przez jakieś niedopowiedzenia czy czyjeś błędy, czułam dyskomfort. Czasami byłam za to przepraszana, czasami nie. Higiena pracy dopiero się kształtuje w tym zawodzie. To się bardzo zmieniło na przestrzeni ostatnich lat. Tak się złożyło, że ja razem z tą zmianą wchodziłam w zawód, więc różnych rzeczy doświadczyłam. Ale osobiście, jeżeli coś odrzuciłam, to wynikało to bardziej ze scen, których nie byłam gotowa grać.
PAP Life: Powiesz jakich?
M.B.: To też taka prywatna sprawa, każdy ma swoje granice, o których mówiłam. Teraz jest dosyć sporo produkcji, gdzie jest dużo seksu. Wydaje mi się, że to się wiąże z jakimś etapem, że oswajamy się z nagością i staramy się pokazywać ją naturalnie, realistycznie. Oczywiście na planie są teraz koordynatorzy scen intymnych, którzy bardzo pomagają. Niektórych aktorów takie sceny w ogóle nie krępują, może mają większą wewnętrzną akceptację do grania takich rzeczy. Ale ja, jeśli nie muszę, to unikam scen gwałtu, w ogóle scen intymnych. Nie chcę brzmieć jak hipokrytka, bo brałam w takich udział. Jeżeli projekt jest bardzo dobry i trafia w moje serce, to rozważam, czy mimo wszystko, warto go wziąć.
PAP Life: Jest rola, o której marzysz?
M.B.: Myślę, że to bardziej dotyczy, z kim chciałabym grać, u jakich reżyserów. To często są abstrakcyjne marzenia, mam w głowie różne nazwiska. Ale tak naprawdę wiem, że to nie jest kwestia roli, tylko dobrego scenariusza i dobrej ekipy. Po prostu marzą mi się wartościowe projekty. Mam wrażenie, że jak dostajesz scenariusz i spotykasz się z tekstem, to trochę jest jak pierwsza randka. Albo się zakochujesz, albo nic nie czujesz. (PAP Life)
Rozmawiała Iza Komendołowicz
ikl/moc/ag/ep/
Martyna Byczkowska ukończyła Wydział Aktorski w Akademii Teatralnej w Warszawie w 2019 r. W latach 2018-2019 występowała w stołecznym Teatrze Dramatycznym. Popularność przyniosła jej rola Hani Mazur w serialu „Skazana” (TVN). Zagrała główną rolę w serialu „Absolutni debiutanci” (Netflix), oraz drugoplanową w „1670” (Netflix). W drugiej połowie roku zobaczymy ją w drugiej transzy tej komedii sarmackiej oraz w filmie „Chopin, Chopin!”. W ostatnim czasie wszedł do kin thriller „Nieprzyjaciel” z jej udziałem. Pochodzi z Kartuz. Ma 29 lat.