Steinhoff: nie można szafować życiem ratowników

2022-04-23 06:13 aktualizacja: 2022-04-24, 12:33
Fot. PAP/Zbigniew Meissner
Fot. PAP/Zbigniew Meissner
Nikt nie może szafować w nieodpowiedzialny sposób życiem i zdrowiem ratowników. Ale, jeśli będzie istniał choćby cień szansy, ci pójdą po kolegów, nawet jeśli będą ryzykować własną głową – powiedział PAP Janusz Steinhoff.

Apeluję do premiera Mateusza Morawieckiego, żeby przywrócić podległość Wyższego Urzędu Górniczego (WUG) pod Prezesa Rady Ministrów. W tej chwili WUG nadzorowany jest przez Ministerstwo Aktywów Państwowych, a to jest tak, jakby połączyć prokuraturę z sądem – powiedział w rozmowie z PAP Janusz Steinhoff, b. prezes WUG i minister gospodarki.

Janusz Steinhoff jest inżynierem górnictwa, w latach 1990–1994 był prezesem Wyższego Urzędu Górniczego, w latach 1996–1997 wiceprezesem Regionalnej Izby Gospodarczej w Katowicach. Od 31 października 1997 do 19 października 2001 sprawował funkcję ministra gospodarki. W rozmowie z Polską Agencją Prasową odnosi się do kwestii bezpieczeństwa w górnictwie, w kontekście katastrofy górniczej spowodowanej wybuchem metanu w kopalni Pniówek w Pawłowicach Śl., do której doszło w środę kwadrans po północy. Potwierdzono śmierć pięciu osób, sześć kolejnych jest w ciężkim stanie. Kilkunastu pracowników jest lżej rannych. W kopalni nadal przebywa siedmiu zaginionych.

PAP: Co reguluje sposób prowadzenia akcji ratunkowej w razie wypadku na kopalni?

Janusz Steinhoff: Przepisy zawierające się w prawie geologicznym i górniczym. One określają zarówno obowiązki przedsiębiorców, jak też ustalają system organizacyjny ratownictwa. Zresztą jest to bardzo dobrze, od lat, pomyślane. Jest Centralna Stacja Ratownictwa Górniczego, która zajmuje się górnictwem węgla kamiennego, funkcjonują Okręgowe Stacje Ratownictwa Górniczego. Mamy także Stację Ratownictwa Górnictwa Otworowego w Krakowie (górnictwo otworowe zajmuje się wydobyciem ropy i gazu – PAP) w Krakowie i trzecia jest w Lubinie, zajmuje się ratownictwem górniczo-hutniczym miedzi. To szczebel centralny. Ale są też zakładowe oddziały ratownicze, gdyż każdy przedsiębiorca ma obowiązek zorganizowania ratownictwa w swoich zakładach, jak również powierzenie tych działań podmiotowi, który zawodowo zajmuje się ratownictwem.

W centralnej stacji są zarówno ratownicy oddelegowani z kopalń, jak i zawodowi. Centralna stacja i okręgowe dyżurują 24 godziny na dobę, więc o każdej porze dnia i nocy każdy zakład może wezwać na pomoc specjalistyczne zastępy. Oprócz tego ma swoich zakładowych ratowników. Mamy więc bardzo dobrze zorganizowane ratownictwo węglowe, choć dziś górnictwo jest nieporównania mniejsze niż np. na początku lat 90., kiedy w polskich kopalniach 350 tys. górników wydobywało ok. 170 mln ton węgla rocznie. Dziś jest to ok. 60 mln ton, a w górnictwie pracuje mniej, niż 80 tys. osób.

PAP: To jednak nie znaczy, że zagrożenie jest dziś mniejsze, niż wówczas, choć może dotyczy mniejszej liczby ludzi.

J.S.: To nie całkiem tak. Wprawdzie żaden górnik z aktualnego poziomu bezpieczeństwa nie będzie zadowolony, póki będzie ginąć choćby jeden jego kolega po fachu rocznie, ale w roku 1990 wskaźnik śmiertelności na 1 mln wydobytych ton wynosił 0,72, to po czterech latach było to 0,35, a w roku 2019 – 0,26, co oznaczało, że zginęło 16 osób, w 2020 – 0,15 (osiem osób), podobnie w 2021 r., kiedy pod ziemią straciło życie dziewięciu górników.

Spada nam wydobycie, w kopalniach pracuje coraz mniej ludzi, ale i tak te wskaźniki śmiertelności, w porównaniu do innych krajów, są niskie. Jest to możliwe z kilku powodów. Zacznijmy od tego, że ruchem na kopalni zarządzają fachowcy, osoby, które legitymują się zarówno odpowiednim wykształceniem, jak i praktyką, przeszli różne szczeble hierarchii górniczej. Tutaj nie można dostać posady po uważaniu. I przez 24 godziny na dobę w kopalni są osoby odpowiedzialne za ruch.

Większość kopalń w Polsce to kopalnie metanowe, z bardzo trudnymi warunkami geologicznymi, dlatego kwestie bezpieczeństwa są u nas priorytetowe. Są nowoczesne urządzenia, które monitorują stężenie metanu w powietrzu, przy czym to najbardziej niebezpieczne - tzw. trójkąt wybuchowy - to pomiędzy 5 a 15 proc. Metan może się zapalić, jeśli nastąpi inicjacja – np. maszyna urabiająca w zetknięciu z górotworem wywoła pojawienie się iskier. Są wprawdzie urządzenia zraszające, ale czasem i one nie wystarczą. Aby utrzymać odpowiedni skład powietrza w kopalniach stosuje się wentylację – systemy wentylacyjne są bardzo skomplikowane. Wiele ośrodków naukowych zajmuje się badaniem tego problemu, bo naprawdę jest sztuką, aby dostarczyć bogate w tlen powietrze do każdego wyrobiska.

Podkreślę: polskie górnictwo plasuje się czołówce światowej, jeśli chodzi o kwestie bezpieczeństwa, na pewno wyżej niż np. w krajach, w których nie występują takie zagrożenia jak u nas i często węgiel kamienny wybierany jest tam metodą odkrywkową. Natomiast w Polsce jego pokłady są zlokalizowane bardzo głęboko, nawet na 1,2 tys. metrów, jak np. w kopalni Halemba, czy na 1 tys. metrów, jak właśnie w kopalni Pniówek, gdzie doszło do tej katastrofy. To się przekłada na koszty wydobycia – te wszystkie zabezpieczenia, które należy wdrażać.

PAP: Bezpieczeństwo kosztuje.

J.S.: No właśnie. Na straży bezpieczeństwa w kopalniach stoi Wyższy Urząd Górniczy i jego okręgowe delegatury. Ta instytucja nie zajmuje się wydobyciem, tylko stoi na straży jego bezpieczeństwa. Nadzoruje wszystkie zakłady górnicze, podziemne, odkrywkowe i otworowe. Nie bardzo lubię to porównanie, ale to jest taka górnicza policja, która ma bardzo szerokie uprawnienia – może np. nakazać zamknięcie jakiegoś wyrobiska czy nawet całej kopalni, jeśli uzna, że nie spełnia ona określonych standardów.

Wyższy Urząd Górniczy został ustanowiony przez Radę Ministrów 24 czerwca 1922 r., od początku nadzorowany był przez szefa państwa. A to dlatego, że urząd stojący na straży bezpieczeństwa nie powinien ulegać naciskom właścicieli kopalń. Ja sam, kiedy byłem prezesem WUG, wyznawałem zasadę, że na ołtarzu bezpieczeństwa trzeba czasem poświęcić ekonomię i gospodarkę złożem. Nawet jeśli jest to kosztowne dla kopalni. A bezpieczeństwo trzeba wymusić przepisami prawa. Stąd mój apel do premiera Mateusza Morawieckiego: aby przywrócić podległość prezesa WUG Prezesowi Rady Ministrów, tak jak miało to miejsce przez ponad 50 lat. Stworzy mu to warunki niezależności w podejmowaniu decyzji, często kontrowersyjnych z punktu widzenia ministerstw pełniących funkcję właścicielską.

To przecież absurd, aby WUG i jego prezes podlegał ministrowi Aktywów Państwowych, pełniącemu wobec kopalni funkcje właścicielskie. To bowiem ewidentna sprzeczność interesów. To tak, jakby połączyć prokuraturę z sądem. Nie twierdzę, że taka zależność przyczyniła się w jakikolwiek sposób do katastrofy na Pniówku, zwracam jedynie uwagę na nieracjonalność tego rozwiązania i zagrożenia, jakie się z nim wiążą. Kiedy byłem szefem WUG niejednokrotnie polemizowałem z ministrem, któremu podlegały kopalnie i który był odpowiedzialny za ich wynik ekonomiczny.

PAP: Mimo tych wszystkich zabezpieczeń w kopalni dochodzi do katastrofy, zdarza się to wielkie bum. Co się wówczas dzieje?

J.S.: Za akcję ratowniczą odpowiada kierownik akcji, zazwyczaj jest nim kierownik ruchu zakładu górniczego. Jest dowódcą, wokół którego tworzony jest sztab ratowniczy. I to on podejmuje wszystkie decyzje. Np. ratownicy nie wejdą do wyrobiska, jeśli on się nie zgodzi, nie wyda im polecenia. I jeszcze jedno – kierownikowi akcji nikt nie może niczego nakazać, ani dyrektor kopalni, ani minister.

Równolegle prezes WUG powołuje komisję złożoną z wybitnych fachowców – jej zadaniem jest ustalenie przyczyn katastrofy, a także wyciągnięcie wniosków, z których często wynika, że konieczna jest zmiana prawa. Tak jak w lotnictwie przepisy o ruchu powietrznym pisane są krwią pilotów i pasażerów samolotów, tak w górnictwie przepisy są pisane krwią górników, którzy zginęli pod ziemią. Oczywiście nie zawsze się tak dzieje, gdyż niektóre wypadki zdarzyły się dlatego, że to ludzie zawalili, wykazali się nieroztropnością, doszło do naruszenia przepisów górniczych. Ale czasem winne są niedoskonałe regulacje i procedury.

W każdym razie komisja musi to stwierdzić, jeśli są winni, ponoszą konsekwencje – zawodowe, w postaci np. pozbawienia uprawnień, a także karne. Tutaj zaznaczę, że bardzo mi się nie podoba, uważam to za absolutnie naganne, jeśli prokuratorzy w takich sytuacjach wykazują nadmierną aktywność medialną i jeszcze przed ustaleniami komisji, przed wydaniem przez nią raportu, ferują wyroki, choć o górnictwie nie mają bladego pojęcia. To na podstawie jej raportu powinien zostać stworzony akt oskarżenia, a wyrok należy do sądu.

PAP: W takim razie ci ratownicy uczestniczący w akcji na Pniówku weszli tam na polecenie kierownika akcji?

J.S.: Tak, oczywiście. Ratowników się wysyła, kiedy wyrobisko jest na tyle bezpieczne, żeby mogli realizować swoje zadania bez nadmiernego narażania życia. A to, że nastąpiły tam kolejne wybuchy, to były wydarzenia, które nie sposób przewidzieć. Oczywiście, zagrożenie jest zawsze, niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z wybuchem metanu, czy np. z tąpnięciem – zawsze coś może pójść nie tak, może nastąpić kolejny ruch górotworu. Ale to doświadczeni, dobrze wyszkoleni ludzie, będący w stanie pracować w skrajnie trudnych warunkach, często na leżąco, przebierając rumowisko, bo mają na myśli jeden cel – uratować swoich kolegów.

PAP: Nawet wówczas, kiedy nie ma większych szans, że znajdą kogoś żywego?

J.S.: Tak, nawet wówczas, nadzieja umiera ostatnia. Tak było podczas zawału w kopalni Mikulczyce-Rokitnica w Zabrzu, który przysypał dziewiętnastu górników 780 metrów pod ziemią podczas katastrofy górniczej 23 marca 1971 r. Ośmiu z nich wyciągnięto żywych już parę godzin po katastrofie, zostało jeszcze jedenastu, ale nikt nie dawał żadnych szans, że którykolwiek z nich został przy życiu – brak tlenu, jedzenia, picia – zero szans. A jednak, siedem dni od katastrofy ratownicy nawiązali kontakt z górnikiem, który uszedł śmierci…

PAP: To słynny Alojzy Piontek.

J.S.: Właśnie on. Przeżył, bo schował się w niszy, gdzie było trochę tlenu, pił własny mocz, zjadł skórzanego buta. Wie pani, jakie były jego pierwsze słowa, jakie powiedział do ratowników? Zapytał, jaki był wynik meczu, który Górnik Zabrze rozegrał 24 marca z Manchester City. Niestety, nie mieli dla niego dobrej nowiny – Górnik przegrał 2:0.

PAP: Takich cudów, choć może mniej spektakularnych, było więcej, np. w 1995 r. po tąpnięciu w KWK Nowy Wirek w Rudzie Śląskiej, gdzie przysypanych zostało dziewięciu górników, po pięciu dniach akcji wyciągnięto czterech żywych. Reszty nie udało się uratować.

J.S.: Dlatego akcje ratownicze prowadzi się do końca, w nadziei na skuteczny efekt. I nikt nie liczy, nie żałuje pieniędzy, choć takie akcje są czasem astronomicznie drogie – choćby samo to, że niekiedy trzeba zatrzymać ruch na kopalni. Zaangażowanych w taką akcję jest mnóstwo osób, przede wszystkim doświadczeni ratownicy dysponujący nowoczesnym sprzętem, na który też nie szczędzi się środków – to różnego rodzaju piły, poduszki powietrzne do podnoszenia, aparaty tlenowe. Mają wszystko co trzeba.

Ratownikom towarzyszy lekarz, tam na dole, czeka w utworzonej pod ziemią bazie, jak najbliżej miejsca zdarzenia, ale w bezpiecznym punkcie, żeby natychmiast móc udzielić medycznej pomocy ofiarom, towarzyszy w ich transporcie na powierzchnię – czasem, żeby dotrzeć do szybu, trzeba się przemieścić kilka kilometrów. Na szczęście są wagoniki i podwieszane kolejki, więc to idzie w miarę sprawnie. Potem ofiary są transportowane do specjalistycznych szpitali – w zależności od poniesionych obrażeń będących skutkiem katastrofy.

PAP: Mam wrażenie, że trudno porównać obrażenia spowodowane przez zwyczajne tąpnięcie (zmiażdżenia, złamania, rany cięte i tłuczone) z tymi, jakie powoduje wybuch metanu – temperatura spalania tego gazu w zamkniętej przestrzeni wynosi do 2650 st. C.

J.S.: Do tego dochodzi dynamika uderzenia, porównywalna np. do tej, jak w przypadku wybuchu bomb. Czasem wybuchowi metanu towarzyszy wybuch pyłu węglowego, są wprawdzie zabezpieczenia w postaci zapór pyłowych, ale nie zawsze działają skutecznie. W wyniku dynamicznego oddziaływania i bardzo wysokiej temperatury ofiary wypadku ponoszą śmierć, bywają strasznie poparzeni – to nie tylko obrażenia zewnętrzne, ale także wewnętrzne. Najgorzej jest z płucami – następuje ich obrzęk i martwica błony śluzowej oskrzeli, wytwarza się reakcja zapalna.

Na szczęście medycyna idzie do przodu, a Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich jest jedną z najlepszych takich placówek w Europie. Nadzieję na sukces terapeutyczny daje tlenoterapia w komorach hiperbarycznych. Tak nawiasem mówiąc, nawet w czasach PRL szpitale na Śląsku dysponowały najlepszym sprzętem medycznym, nie szczędzono dewiz, żeby je wyposażyć.

PAP: Trzymajmy zatem kciuki za górników z Pniówka, módlmy się, żeby po raz kolejny wydarzył się cud. Istnieją jednak obawy, że może tam dojść do pożaru pokładów węgla.

J.S.: Jest takie ryzyko, wówczas trzeba będzie odciąć dopływ tlenu do wyrobiska, wtłaczać gazy inertne (niepalne), ustabilizować wentylację. Nikt bowiem nie może szafować w nieodpowiedzialny sposób życiem i zdrowiem ratowników. Ale, jeśli będzie istniał choćby cień szansy, ratownicy pójdą po kolegów, nawet jeśli będą ryzykować własną głową. Wiedzą, że ich poświęcenie nie idzie na marne. A ci z nich, którzy są zaginieni tam, na dole, wcześniej ewakuowali na powierzchnię kilkanaście osób, ratując im życie.

Rozmawiała: Mira Suchodolska (PAP)

Autorka: Mira Suchodolska

dsk/