Sergi López: „Sirat” pokazał mi, że tworzenie filmu może być podróżą duchową [WYWIAD]
Na planie „Sirata” przeżyłem olśnienie. Pracowałem z wieloma reżyserami, ale dopiero teraz poczułem, że tworzenie filmu może być podróżą duchową - powiedział PAP Sergi López. Nagrodzony w Cannes film Olivera Laxe’a z udziałem hiszpańskiego aktora można oglądać na pokazach przedpremierowych.
W sercu marokańskiej pustyni trwa rave z udziałem kilkuset osób. Muzyka dudni z głośników, sprawia, że nie można usłyszeć własnych myśli. Przez tłum tańczących ludzi przedziera się Luis (w tej roli Sergi López), któremu towarzyszy syn Esteban (Bruno Nunez) i terier Pipa. Mężczyzna szuka swojej córki, z którą od kilku miesięcy nie ma kontaktu. Podsuwa ludziom jej zdjęcia, wypytuje, czy kiedykolwiek ją widzieli. W pewnym momencie na miejsce przyjeżdża wojsko. Żołnierze powiadamiają zgromadzonych o wprowadzeniu stanu wyjątkowego. Impreza zostaje zakończona. Zrozpaczony Luis postanawia dołączyć do grupy techno nomadów (w tych rolach naturszczycy Stefania Gadda, Joshua Liam Henderson, Jade Oukid, Richard Bellamy i Tonin Janvier), którzy planują udział w kolejnym ravie. Podąża za nimi zdezelowaną furgonetką, nieprzystosowaną do pustynnych warunków. W głębi serca wierzy, że odnajdzie zaginioną dziewczynę.
PAP: W eschatologii islamu „sirat” to most umieszczony nad otchłanią piekła, który łączy świat doczesny z rajem. W filmie Olivera Laxe’a oznacza on drogę nieuchronnie prowadzącą do apokalipsy. Podziela pan pogląd, że wisi nad nami widmo katastrofy?
Sergi López: Chyba wszyscy podskórnie czujemy, że rzeczywistość, jaką znamy, zbliża się ku końcowi. Wiemy, że skłonność człowieka do autodestrukcji jest niezmierzona. „Sirat” opowiada o świecie, który chwieje się w posadach. A zarazem niesie nadzieję, że jeśli zagłębimy się w samych siebie i będziemy podchodzić do innych z empatią, możemy uniknąć samozniszczenia. Ostatecznie wszyscy jesteśmy równi i – z pewnymi wyjątkami – skłonni do współodczuwania. W tym zawiera się przesłanie filmu.
PAP: Pamięta pan swoje pierwsze odczucia po przeczytaniu scenariusza?
S.L.: Pokochałem tę opowieść. Nie jestem kinomanem ani zagorzałym czytelnikiem. W pracy kieruję się instynktem. Przeczytałem w życiu mnóstwo scenariuszy. Nigdy nie zakładam niczego z góry. Zapoznawszy się z tekstem Olivera, od razu wiedziałem, że to coś zupełnie innego niż rzeczy, które zrobiłem do tej pory. Fabuła była nieprzewidywalna, obfitowała w zwroty akcji. Opowiadała o cierpieniu, które przygniata człowieka. Czułem, że jest tu wiele ciekawych pomysłów. Proces produkcji jest zawsze skomplikowany. Tak naprawdę nie mamy pewności czy obraz powstanie, czy będzie dobry i przyciągnie publiczność do kin. Każdy film to przygoda. Ale byłem pewien, że chcę wziąć w niej udział.
PAP: Sam twórca przyznaje, że to najbardziej intensywne dzieło, jakie zrealizował. Zadawał pan sobie pytanie, czy utrata dziecka, której doświadcza Luis, nie była zbyt radykalnym pomysłem scenarzysty?
S.L.: Nie mam wątpliwości, że śmierć dziecka to najboleśniejsze, co może się przydarzyć, i najgorsze, co można pokazać na ekranie. Ale przecież to się nieustannie dzieje wokół nas. W każdej minucie gdzieś na świecie umierają dzieci. Teraz, gdy siedzimy przy kawie w słonecznym Cannes, w Strefie Gazy ma miejsce ludobójstwo, którego ofiarami padają również najmłodsi. Telewizje nadają obraz stamtąd niemalże na żywo. Można powiedzieć, że nasz film jest radykalny, bo opowiada o tym, co najgorsze. Jednak robi to w konkretnym celu. A rzeczywistość jest nieskończenie bardziej okrutna.
PAP: Luis to postać subtelna, oparta na półtonach. Jest introwertykiem, ale wszystkie emocje można wyczytać z jego twarzy. Zagranie takiego bohatera to sprawdzian nawet dla doświadczonego aktora?
S.L.: To zadanie początkowo wydało mi się niemożliwe do zrealizowania. Przeczytawszy scenariusz, od razu powiedziałem reżyserowi, że wciągnęła mnie ta historia, mógłbym pojechać z nim na pustynię, ale nie jestem w stanie zagrać Luisa. Sam jestem ojcem. Wprawdzie moje dzieci są już dorosłe, ale i tak dla każdego rodzica myśl o stracie dziecka jest niezwykle dojmująca. Zagranie mężczyzny poszukującego córki było wyzwaniem, a zarazem objawieniem. Żeby coś zagrać, trzeba w to uwierzyć. Nie jestem Luisem, nie żyję na pustyni. Wszystko to fikcja, film. Ale jeśli zagłębię się w opowieść, moje ciało zaczyna na nią reagować. Emocje są prawdziwe. Dlatego zebrałem się na odwagę i zmierzyłem z tym zadaniem. Kocham aktorstwo właśnie za to, że dzięki niemu wciąż czegoś się o sobie uczę.
PAP: Czego dowiedział się pan tym razem?
S.L.: Przeżyłem coś na kształt olśnienia. Nie jestem już młody, pracowałem z wieloma reżyserami. Ale dopiero teraz poczułem, że tworzenie filmu może być podróżą duchową. Trzeba tylko zwrócić się ku sobie.
PAP: Coś jeszcze zmienił w panu „Sirat”? Może rozbudził zainteresowanie muzyką techno?
S.L.: Od dawna byłem entuzjastą rave’u. Różnica polega na tym, że kiedyś nie uczestniczyłem w imprezach, a teraz mi się zdarza. Nie wiedziałem też zbyt wiele o społeczności rave. Gdy spotkałem na planie członków tej grupy, byłem pod ogromnym wrażeniem ich wspólnotowości i systemu wartości. Jeśli się go nie zna, łatwo o stereotypowe skojarzenia z imprezowiczami w stanie swoistego transu potęgowanym przez narkotyki. Tymczasem ci ludzie wyznają głęboką filozofię. Mają świadomość, że świat stoi nad przepaścią i że nie należy trwać w bezczynności. Rozwiązaniem, jakie proponują – zarówno oni, jak i nasz film – jest spojrzenie w głąb siebie.
PAP: Tło „Sirata” stanowią spektakularne pejzaże Aragonii, Maroka i Sahary. Jak wspomina pan pracę na pustyni?
S.L.: Nie byliśmy tak bardzo oddaleni od cywilizacji, jak mogłoby się wydawać. Mieszkaliśmy w hotelu, a dojazd na plan zajmował około godziny. Trzeba podkreślić, że sceneria nie zawsze ułatwiała nam wykonanie zadania. Ale była naprawdę kluczowa, dawała poczucie, że jesteśmy pośrodku niczego. To istotne w filmie, który nie tylko śledzi pewną historię, ale też sam w sobie jest doświadczeniem. Ulewne deszcze i burze słoneczne pokazały nam, jak słaby jest człowiek w starciu z naturą. Dzięki nim mogliśmy utożsamić się z niewielką społecznością, która usiłuje przetrwać, przezwyciężyć trudności, odnaleźć raj.
PAP: „Sirat” jest pełen bliskich ujęć, które precyzyjnie budują nastrój i ukazują skalę rozpaczy Luisa. Wielu aktorów nie lubi oglądać siebie na wielkim ekranie. Pan nie ma z tym problemu?
S.L.: Muszę przyznać, że to dość dziwne uczucie. Podczas kręcenia filmu było cudownie. Nie cierpiałem ani przez sekundę. Później zobaczyłem film po raz pierwszy – na małym ekranie, w wersji nieukończonej. Nie byłem pewien, czy podoba mi się ten obraz. Oglądanie samego siebie płaczącego, z tak bliska, nie jest komfortowe. Jednak kiedy wyświetlono wersję finalną w Cannes - z niesamowitą, potężną muzyką – poczułem, że to coś niesamowitego. Wiemy, że mamy do czynienia z fikcyjną opowieścią, a jednak całkowicie nas ona angażuje. Jesteśmy poruszeni, zaskoczeni, pochłonięci fabułą. Wspaniała jest świadomość, że udało nam się przyciągnąć uwagę widzów i wzbudzić w nich emocje. Dla mnie właśnie to jest najważniejsze.
PAP: Ten efekt to zasługa tego, że reżyser zapewnia aktorom przestrzeń dla kreatywności i wyobraźni czy zachęca ich, by podążali za jego wizją?
S.L.: Oliver jest bardzo inteligentnym artystą. Tworząc kino autorskie, ma świadomość, że może się zrelaksować, być sobą. Czułem, że historia ukazana w „Siracie” całkowicie go pochłonęła, że w nim została. Zdarzało się, że nie mówił nic, ale już sama jego obecność dodawała mi wiary we własne możliwości. Ale były też dni, w których długo rozmawialiśmy. Co ciekawe, Oliver nie objaśniał poszczególnych gestów czy działań mojego bohatera. Skupiał się na jego stanach wewnętrznych. W ten sposób pomagał mi wyrazić to, co czuje Luis. Bardzo dobrze wspominam również współpracę z grającym Estebana Brunem. To chłopiec, który do perfekcji opanował sztukę aktywnego słuchania. Pamiętam, że podczas pierwszego spotkania powiedziałem mu: od dzisiaj jestem twoim tatą, więc musisz mi zaufać. Dużo się śmialiśmy.
PAP: Wyruszyłby pan z Laxe’em w kolejną podróż?
S.L.: Oczywiście. Musiałby tylko napisać kolejny scenariusz. Dla mnie aktorstwo jest darem. Cieszę się, że mogę wykonywać tę pracę i otrzymywać za nią wynagrodzenie. Filmowcy potrafią wymyślać historie, o jakich nawet nam się nie śniło. Praca z takimi artystami jest wspaniałym doświadczeniem.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
Sergi López (ur. 1965 r.) jest hiszpańskim aktorem, absolwentem L’École Internationale de Théâtre Jacques'a Lecoqa. Zadebiutował w „La Petite amie d'Antonio” Manuela Poiriera. W 1999 r. otrzymał nagrodę dla najlepszego aktora podczas festiwalu w Wenecji. Uznanie jurorów zapewniła mu rola w „Związku pornograficznym” Frederica Fonteyne’a. W 2001 r. uhonorowano go Cezarem i Europejską Nagrodą Filmową dla najlepszego aktora za występ w thrillerze „Harry, twój prawdziwy przyjaciel” Dominika Molla. Trzy lata później nominację do nagrody Europejskiej Akademii Filmowej zapewnił mu film „Niewidoczni” Stephena Frearsa. Artysta jest również laureatem Saturna za drugoplanową kreację w oscarowym „Labiryncie fauna” Guillermo del Toro.
W maju „Sirat” z udziałem Lópeza zdobył nagrodę jury podczas festiwalu w Cannes. Obraz trafi do polskich kin 19 września, teraz można oglądać go na pokazach przedpremierowych m.in. w Warszawie, Wrocławiu, Katowicach, Częstochowie, Szczecinie i Białymstoku. Dystrybutorem filmu jest Stowarzyszenie Nowe Horyzonty.
dap/ wj/ miś/ amac/gn/