Susan Seidelman: feminizm miał ogromny wpływ na moje życie i filmy [WYWIAD]
Feminizm miał ogromny wpływ na moje życie, sposób myślenia i filmy - powiedziała PAP Susan Seidelman. Autorka kultowego obrazu „Rozpaczliwie poszukując Susan” odbierze podczas wrocławskiego Tauron American Film Festival Indie Star Award - wyróżnienie przyznawane ikonom kina niezależnego.
PAP: Niektóre twoje filmy otwierają sceny przedstawiające kobiece rytuały – robienie makijażu, wizyty u fryzjera lub w salonie kosmetycznym. W pierwszej sekwencji dokumentu „Confessions of a Suburban Girl”, w którym opowiadasz o własnym dorastaniu, oglądamy dziewczynę, której wzrok zachodzi mgłą. To symboliczny moment wejścia w okres buntu. Gdybyś dzisiaj ponownie miała zrobić obraz o swoim życiu, od czego byś zaczęła?
Susan Seidelman: Ukazałabym starszą kobietę, która przegląda się w lustrze i nie poznaje siebie. Kobietę mającą w pamięci swoją młodszą wersję. Właśnie to zderzenie wydaje mi się najciekawsze w starzeniu się. Taka koncepcja mówi wiele o tym, jak radzimy sobie z naszym zewnętrznym i wewnętrznym „ja”. Moja babcia wielkrotnie powtarzała, że gdy spogląda na swoje odbicie, nie rozpoznaje osoby, którą widzi. Ja też nie mogę uwierzyć, że mam tyle lat, ile mam. Wydaje mi się, że teraz jestem mądrzejsza niż kiedyś. Nie wiem, czy to prawda, ale chciałabym tak o sobie myśleć. Czasami nie mogę wyjść ze zdziwienia, że od premiery „Rozpaczliwie poszukując Susan” minęło już 40 lat.
PAP: Wychowałaś się na przedmieściach Filadelfii. O swoim dzieciństwie mówisz, że było szczęśliwe, ale zbyt przewidywalne i nudne. Obserwowałaś dziewczyny, których głównymi aspiracjami było ukończenie college’u, zamążpójście i urodzenie dzieci. Tobie marzyło się życie na własnych zasadach. Podziwiałaś odważne, niezależne, buntownicze osobowości. Pamiętasz, kiedy odkryłaś feminizm?
S.S.: Oczywiście. Moje zainteresowanie tym tematem sięga czasów nastoletnich i wczesnej dorosłości. Jeśli jesteśmy młodymi ludźmi o otwartych umysłach, ciekawość świata pozostanie z nami na zawsze. Jako dojrzewająca dziewczyna czytałam książki Betty Friedan, Kate Millett i Glorii Steinem, założycielki pisma „Ms.”. O ile celem feminizmu pierwszej fali było przyznanie kobietom praw wyborczych, tak okres mojej młodości i początek studiów przypadł na szczytowy moment drugiej fali tego ruchu. Feministyczne idee, jak również utwory wspomnianych autorek, miały ogromny wpływ na moje życie, sposób myślenia i filmy.
PAP: W 1973 r. przeniosłaś się z Huntingdon Valley do Nowego Jorku, gdzie rozpoczęłaś studia filmowe na NYU. To, co dzisiaj wydaje się całkiem oczywiste, dawniej takie nie było. Nie miałaś wokół siebie kobiet zajmujących się reżyserią. Jak znalazłaś w sobie odwagę, siłę i determinację, by przebić się w środowisku zdominowanym przez mężczyzn?
S.S.: Byłam trochę naiwna. Nie miałam dostępu do internetu. Nie wiedziałam, jak prezentują się statystyki płci w zawodzie. Jeśli naprawdę czegoś pragniesz, a nie wiesz, że trudno to osiągnąć, po prostu działasz. Chciałam opowiadać o kobietach, ponieważ brakowało mi takich fabuł. Gdy natrafiłam na ciekawą historię, miałam duże zasoby energii, więc mogłam skupić się na tworzeniu. Nie chciałam być częścią Hollywood. To nigdy nie było moim celem. W kinie niezależnym nie musiałam prosić nikogo o pozwolenie na pracę. Po prostu zdałam na studia filmowe. Tam nakręciłam krótki metraż, który odniósł sukces, więc inni studenci chcieli ze mną pracować. Powiedziałam: wspaniale, zróbmy film.
Dopiero później uświadomiłam sobie, jak wielkim to będzie wyzwaniem. Zwłaszcza jeśli miałabym zrealizować obraz przy wsparciu Hollywood. Musiałabym chodzić od drzwi do drzwi. Nikt nie traktowałby mnie poważnie. Nie tylko ze względu na moją płeć. Także dlatego, że byłam drobną dziewczyną. Nie wyglądałam jak typowy reżyser w Hollywood. Wiedziałam, że nie mam szans, by zaistnieć w tym świecie. Chciałam kręcić takie filmy, które sama chętnie bym oglądała. Pod koniec lat 70. w Nowym Jorku prężnie rozwijała się scena punkowa. Ludzie zakładali zespoły, nawet jeśli nie potrafili grać na instrumentach. Tworzyli filmy, choć nie mieli pieniędzy. Malowali graffiti. Później zyskali sławę, ale w tamtym okresie ekscytowało ich samo tworzenie sztuki. Nikt im nie mówił, że nie mogą tego robić, więc dlaczego nie mieliby spróbować?
PAP: Estetyka twojej pełnometrażowej fabuły „Smithereens” została zainspirowana nowojorską sceną punkową. Środowisko artystyczne tego miasta w latach 70. i 80. było niesamowite. Tuż obok ciebie tworzyły Patti Smith i Nan Goldin. Należałyście do tego samego kręgu znajomych?
S.S.: Patti Smith mieszkała przy sąsiedniej ulicy. Często widywałam ją siedzącą na schodach przed budynkiem. Nie poznałyśmy się osobiście. Ale znałam Richarda Hella, który był kolegą Patti. Z kolei moi znajomi, którzy pozowali do zdjęć, wśród nich Cookie Mueller, przyjaźnili się z Nan Goldin. Stanowiliśmy niewielką społeczność. Nawet jeśli nie mieliśmy szansy poznać każdego, mieliśmy wspólnych znajomych. W tamtych czasach nie myślało się o sławie i pieniądzach, dlatego ludzie chętnie wymieniali się ze sobą informacjami. Gdy powiedziałam Richardowi, że poszukuję wykonawczyni epizodu aktorki grającej w horrorze w „Smithereens”, zasugerował mi Cookie. Zaangażowanie jej do filmu było najnaturalniejszą rzeczą na świecie.
PAP: Wspomnianą fabułę zrealizowałaś dzięki wsparciu finansowemu swojej babci. Podobno z tą historią łączy się także polski wątek?
S.S.: Tak. Zanim zrobiłam ten film, czyli ponad 40 lat temu, byłam związana z Polakiem. Miał na imię Janusz. Pochodził z Łodzi, wykładał na Uniwersytecie Nowojorskim. Sporo dowiedziałam się od niego o Polsce. Nasz związek trwał trzy lata, chcieliśmy się pobrać. W tamtym czasie zmarła moja babcia. Niedługo przed śmiercią przekazała mi 12 tys. dolarów. Wiem, brzmi jak spora kwota! Zgodnie z intencją babci miałam przeznaczyć tę sumę na ślub z Januszem. Jednak tak się złożyło, że zamiast stanąć na ślubnym kobiercu, rozstaliśmy się. Postanowiłam więc wyłożyć te pieniądze na „Smithereens”. Babcia byłaby dumna, że dobrze spożytkowałam prezent od niej.
PAP: W 1982 r. twój obraz – jako pierwszy niezależny film amerykański w historii – został nominowany do Złotej Palmy. Nigdy nie marzyłaś o czerwonych dywanach, więc jak odnalazłaś się w Cannes?
S.S.: To było surrealistyczne doświadczenie. Czułam się jak Alicja w Krainie Czarów. „Smithereens” to pierwsza fabuła, jaką zrobiłam. Nigdy wcześniej nie byłam na festiwalu filmowym. Gdy dowiedziałam się, że mój obraz zakwalifikował się do konkursu głównego, wydawało mi się, że to sen. A później znalazłam się w Cannes, wśród gwiazd filmowych przechadzających się po czerwonym dywanie. Razem z Susan Berman rozglądałyśmy się wokół siebie z niedowierzaniem. Wszystko było tak cudownie nierealne.
PAP: Większość filmów zrealizowałaś na podstawie scenariuszy innych autorów. Jednak postacie, które sportretowałaś, mają z tobą sporo wspólnego. Wren ze „Smithereens”, Roberta i Susan z „Rozpaczliwie poszukując Susan”, Ruth i Mary z „Diablicy”, bohaterki serialu „Seks w wielkim mieście” – one wszystkie odrzuciły społeczne oczekiwania i tradycyjne role i wzorce. Może po prostu szukałaś w tekstach bratnich dusz?
S.S.: Nie. W toku pracy często zmieniałam postacie. Współtworzyłam scenariusz „Smithereens”. Z kolei gdy otrzymywałam czyjeś teksty – tak było w wypadku „Rozpaczliwie poszukując Susan”, „Diablicy” czy „Mężczyzny idealnego” – kluczowe było to, czy mogę ująć te historie zgodnie z moim widzeniem psychologii postaci. Jeśli przeczytałabyś pierwotny scenariusz „Rozpaczliwie poszukując Susan”, uznałabyś, że tytułowa bohaterka – grana przez Madonnę – nie jest tą samą kobietą, którą znamy z ekranu. W pierwszej wersji tekstu przypominała postać wykreowaną przez Diane Keaton w „Annie Hall”. Natomiast sama koncepcja opowieści o dwóch skrajnie odmiennych kobietach była dokładnie tym, czego szukałam. Stanowiła dobry materiał do dalszej zabawy.
PAP: Jesteś reżyserką, która odkryła aktorski talent Madonny. Pracowałaś z wieloma utalentowanymi artystkami i artystami, m.in. Meryl Streep, Rosanną Arquette, Johnem Malkovichem, z operatorem Edem Lachmanem. Które momenty w karierze napawają cię największą dumą?
S.S.: Kręcąc „Rozpaczliwie poszukując Susan”, nie miałam pojęcia, że kariera Madonny za chwilę wystrzeli w kosmos i piosenkarka stanie się światową gwiazdą. To była dla mnie spora niespodzianka. Jednak wówczas miałam już za sobą film „Smithereens”, do którego zaangażowałam Richarda Hella. Nie obawiałam się współpracy z muzykami ani próby uchwycenia ich osobowości na taśmie. Z kolei kiedy spotykałam się na planie z aktorami profesjonalnymi, czerpałam przyjemność z tego, że mogę próbować z nimi nowych rzeczy. Przed „Mężczyzną idealnym” John Malkovich nigdy nie wystąpił w komedii. A był tak wszechstronnym aktorem, że chciałam zobaczyć go w innej konwencji. To samo dotyczyło Meryl Streep. Zanim obsadziłam ją w „Diablicy”, była legendarną aktorką dramatyczną. Generalnie uważam, że komedia to bardzo wymagający gatunek. Jeśli chcesz się nim zajmować, musisz zebrać wspaniałą obsadę.
PAP: Chciałam zapytać cię również o wybory artystyczne, których później żałowałaś. Były takie?
S.S.: Nie jest tak, że żałuję pewnych rzeczy. Po prostu spoglądam wstecz i łapię się na myśli, że mogłam coś zrobić inaczej, lepiej. Albo że czas nie był sprzyjający. Weźmy choćby „Cookie”. Podoba mi się pierwsza połowa tego filmu, zarys relacji córka-ojciec. Natomiast dalsza część wydaje mi się chaotyczna – w złym znaczeniu tego słowa. Kręcąc filmy, nie rywalizowałam z reżyserami płci męskiej. Uważałam, że oni robią swoje kino, a ja mogę tworzyć filmy zgodne z moim gustem. Żałuję, że „Cookie” był do pewnego stopnia kompromisem, że nie utrzymałam tego obrazu całkowicie w moim stylu. Druga połowa udaje film mafijny, a mnie kompletnie nie interesują eksplozje, broń. Scenariusz – stworzony przez wspaniałą Norę Ephron – zawierał elementy tego typu. Ale należało od tego odejść. Nie mogę i nie chcę konkurować z Martinem Scorsese i innymi autorami filmów o mafii.
PAP: Obecnie twórcy upatrują w serialach możliwości stworzenia interesującej, wielowątkowej historii. Dawniej sięgano po tę formę raczej bez entuzjazmu. Propozycję wyreżyserowania pilotażowego odcinka „Seksu w wielkim mieście” przyjęłaś z niechęcią czy dostrzegłaś w tym projekcie szansę, by przełamać kolejne tabu?
S.S.: HBO zmieniło oblicze telewizji dzięki dwóm serialom. Pierwszy to „Seks w wielkim mieście”, drugi – „Rodzina Soprano”. Zanim do tego doszło, produkcje telewizyjne były nudne, pozbawione stylu wizualnego. Dlatego nie czułam specjalnej ekscytacji, gdy dostałam od mojego agenta scenariusz „Seksu w wielkim mieście”. Ale obiecałam, że na niego zerknę. Kiedy przeczytałam tekst, stwierdziłam, że to jest coś zupełnie innego, świeżego, przekraczającego dotychczasowe granice. Motyw kobiecej przyjaźni pokrywał się z moimi zainteresowaniami.
Oczywiście, „Seks w wielkim mieście” bardzo zmienił się na przestrzeni lat. Oglądając jego serialową i filmowe kontynuacje, miałam poczucie, że wielka moda przysłoniła relacje między postaciami. Wciąż czułam sympatię do bohaterek, ale nie identyfikowałam się z nimi tak jak dawniej. To nie była już ta sama historia o przyjaciółkach mających życiowe aspiracje, pragnących wyjść poza własną strefę komfortu. Opowieść osadzona w realiach Nowego Jorku, co zawsze bardzo mi się podobało.
PAP: Zanim postanowiłaś związać przyszłość z kinem, chciałaś być projektantką mody. Kostiumy pełnią istotną rolę w twoich filmach. Wiele z nich, choćby winylowa minispódniczka i kraciaste okulary Wren lub czarno-złoty żakiet Susan, zyskało status kultowych. Pamiętasz takie stroje lub dodatki, które miałaś ochotę przemycić do swojej szafy?
S.S.: Cóż, zabrałam do domu okulary przeciwsłoneczne, które Wren nosi w początkowej sekwencji „Smithereens”. Kino to medium wizualne. Kostiumy i gesty mogą zdradzić wiele szczegółów dotyczących postaci. Sposób, w jaki bohaterka pojawia się w kadrze, jest bardzo ważny, ponieważ natychmiast wywiera wrażenie na widzu. Nie potrzebujemy rozbudowanych dialogów ani akcji. Wystarczy, że postać wejdzie do pokoju, a publiczność natychmiast czegoś się o niej dowiaduje. W modzie zainteresowało mnie właśnie to, że umożliwia snucie opowieści bez słów.
PAP: Obserwując współczesny przemysł filmowy, uważasz, że nadal jest miejscem opresyjnym dla kobiet?
S.S.: Niewątpliwie wciąż zarabiają mniej niż mężczyźni. Jednak ich sytuacja trochę się zmieniła. Obecnie najwięcej możliwości pracy dają platformy streamingowe. Jeśli zerkniemy na napisy końcowe, zobaczymy, że kobiety często reżyserują całe seriale albo ich poszczególne odcinki. To pozytywna zmiana. Zła wiadomość jest taka, że ludzie odzwyczaili się od wielkiego ekranu. Niektóre seriale są bardzo dobre i ciekawe. Ale nie są doświadczeniem wspólnotowym, dlatego nie mówi się o nich zbyt wiele. Pamiętam, że w latach 70., 80. i 90. regularnie chodziło się do kina. Po seansach zostawało się w holu i rozmawiało o filmach. Teraz oglądamy obrazy w domu, leżąc w łóżku.
PAP: W młodym pokoleniu reżyserek widzisz swoje spadkobierczynie, kobiety o podobnej energii, wrażliwości, spojrzeniu na świat?
S.S.: Tak. Niestety, siedem lat temu wyprowadziłam się z Nowego Jorku. Później rozpoczęła się pandemia, zamknięto kina. Teraz nie oglądam zbyt często filmów arthouse’owych, ponieważ tam, gdzie mieszkam, nie ma kin. A zatem nie mogę przedstawić pogłębionej analizy twórczości młodych reżyserek. Oczywiście, Greta Gerwig jest przykładem twórczyni, która odniosła sukces zarówno artystyczny, jak i komercyjny. Pokazała, że kobiety w USA mogą zarabiać na filmach, a właśnie na tym zależy Hollywood. Ale jeszcze większą różnicę niż w kinie widzę w branży muzycznej. Tam jest cała generacja młodych, utalentowanych, inteligentnych i silnych artystek, które konsekwentnie robią swoje. Mam dla nich wiele uznania.
PAP: W ubiegłym roku opublikowałaś książkę wspomnieniową „Desperately Seeking Something”, ale od dłuższego czasu nie zrealizowałaś filmu. Są na horyzoncie historie, które chciałabyś opowiedzieć w kinie czy bardziej interesuje cię pisanie?
S.S.: Aktualnie pracuję nad powieścią. Wciąż chciałabym tworzyć obrazy. Sęk w tym, że z wiekiem mam coraz mniejszą tolerancję na bzdury. Początki mojej drogi artystycznej są związane z kinem niezależnym. Nawet gdy zaczęłam realizować większe produkcje, robiłam to na własnych zasadach. Musiałam jednak pokonywać wiele przeszkód, co wymagało ode mnie dużych pokładów energii. Nie wiem, czy dzisiaj chciałabym zużywać na to siły. Gdyby ktoś powiedziałby, że sfinansuje mój film, to byłaby zupełnie inna historia. Ale rzeczywistość nie jest już taka jak w latach 80.
PAP: Nie masz poczucia niesprawiedliwości, że dzisiaj uwagę publiczności skupiają twoi koledzy – Jim Jarmusch, Martin Scorsese, Francis Ford Coppola?
S.S.: Każdy z nich jest wspaniałym reżyserem. Generalnie filmy tworzone przez mężczyzn cieszą się większym zainteresowaniem niż twórczość kobiet. Wynika to po części z tego, że wśród krytyków, dziennikarzy i autorów książek o kinie wciąż przeważają faceci. Zatem faktycznie jest coś w tym, co mówisz. Ale jestem naprawdę zadowolona z mojej drogi artystycznej. Z tego, że nie musiałam ciągle chodzić na kompromisy. Niezależnie od tego, czy moje filmy odnosiły sukcesy czy nie, opowiadałam takie historie, jakie chciałam.
Od pewnego czasu w mediach społecznościowych coraz więcej kobiet publikuje treści o kinie. Recenzują stare filmy, piszą o reżyserkach – także tych zapomnianych, z epoki kina niemego. Gdy zaczynałam studia, nie miałam pojęcia, że kobiety w tamtych czasach robiły filmy. Nie słyszałam chociażby o Alice Guy-Blaché. To fantastyczne, że młode pokolenie reinterpretuje historię kina.
PAP: Podczas Tauron American Film Festivalu we Wrocławiu odbierzesz Indie Star Award, przyznawaną twórczyniom i twórcom zmieniającym oblicze kina niezależnego. Jakie emocje łączysz z tą nagrodą?
S.S.: Cieszę się, że otrzymam takie wyróżnienie właśnie w Polsce. Robiąc filmy, nie wiedziałam, jak widzowie z innych krajów lub kultur odczytają moje obrazy. Mówię tak, ponieważ postrzegam siebie przede wszystkim jako nowojorczankę, nie zaś typową Amerykankę. Czy ludzie zamieszkujący inne rejony świata będą w stanie zidentyfikować się z bohaterami fabuły? Tego nie sposób przewidzieć. Nigdy wcześniej nie byłam w Europie Środkowo-Wschodniej. To dla mnie zaszczyt, że tutejsza publiczność jest zainteresowana moim kinem. Jestem szczęśliwa, że młode pokolenie będzie mogło obejrzeć moje filmy na wielkim ekranie, a nie tylko w telewizji.
Rozmawiała Daria Porycka
Susan Seidelman jest amerykańską reżyserką, producentką i scenarzystką. W 1982 r. jej debiutancki film pełnometrażowy „Smithereens” zakwalifikował się do konkursu głównego festiwalu w Cannes. Trzy lata później zrealizowała „Rozpaczliwie poszukując Susan”, w którym główne role zagrały Madonna i Rosanna Arquette. Obraz, prezentowany premierowo w sekcji Directors’ Fornight canneńskiego wydarzenia, zapewnił jej nominację do Cezara. W 1994 r. otrzymała nominację do Oscara za krótkometrażowe „Dzieło mistrza”.
Twórczość Susan Seidelman zostanie przypomniana podczas rozpoczynającego się w czwartek 16. Tauron American Film Festivalu we Wrocławiu. Partnerem sekcji jest Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny. Wrocławskie wydarzenie potrwa do 11 listopada, a część online - do 23 listopada. (PAP)
dap/ wj/ kgr/