Zmarł nagle, na jej rękach, w czasie wakacji. Wdowa po Januszu Głowackim wspomina męża
Zmarł nagle, 19 sierpnia 2017 roku, podczas urlopu w Egipcie, pozostawiając po sobie pustkę, której nikt nie jest w stanie zapełnić. Janusz Głowacki, światowej sławy pisarz, dramaturg, scenarzysta odszedł na rękach ukochanej żony, Oleny Leonenko – Głowackiej, ukraińskiej pieśniarki i choreografki. Po jego śmierci to ona zajęła się wydaniem jego ostatniej książki „Bezsenność w czasie karnawału”. Potem zniknęła. W szóstą rocznicę śmierci Janusza Głowackiego, Olena Leonenko-Głowacka po raz pierwszy opowiedziała PAP Life o życiu z Januszem i bez Janusza, trudnym związku z artystów, o tym, jak podnosiła się po śmierci ukochanego męża i czym się teraz zajmuje.
PAP Life: 19 sierpnia mija sześć lat od śmierci Janusza Głowackiego, wybitnego pisarza, dramaturga, scenarzysty. Twojego męża. Zniknęłaś, nie udzielałaś wywiadów. Dlaczego?
O.L.G.: Śmierć najbliższego człowieka to wystarczający powód. Niewiele się o tym mówi, ale żałoba potrafi być najgłębszym z możliwych procesem destrukcji. Byłam chodzącym bólem i niezgodą. Janusz nie odszedł powolutku, w szpitalu, tylko nagle, na moich rękach, w czasie wakacji. Na moją głowę spadł cały ten chaos. Robiłam wszystko, co należało, najlepiej jak umiałam. Nie zaniedbałam niczego, co dotyczyło Janusza. W ten sposób radziłam sobie z własnym cierpieniem. Dostawałam też wsparcie od naszych wspólnych przyjaciół. Na każdym kroku ktoś podawał mi rękę - za co jestem ogromnie wdzięczna. Po złożeniu i wydaniu niedokończonej przez Janusza książki, po roku trzymania się trochę lepiej lub trochę gorzej, ból żałoby tak we mnie uderzył, że rozsypałam się na kawałki. I tak zostało. Odeszłam w niepamięć. W ciszy zaczęłam odrywać zaniedbane kawałki i pod tym gruzem szukać żywego człowieka. Zajęło mi to sześć lat. Teraz każdego dnia składam siebie na nowo i coraz bardziej radują mnie poranki. Wciąż jestem w dialogu z Januszem. To trwa i nie chce się skończyć, ale coraz bardziej odzyskuję siły i ten dialog mnie nie zawłaszcza, nie zabiera. Wiesz, rozmawiam teraz z tobą siedząc w fotelu Janusza, naprzeciwko okna, przez które patrzył na Bednarską i świat, gryząc ołówki. Nazywam to miejsce portalem Głowackiego, tutaj jest precyzyjnie wytarty fragment podłogi. Jedyną zmianą za oknem są drzewa, które już urosły i zasłoniły szkołę muzyczną i Bednarską... zasadziłam je Januszowi na urodziny w 2004 roku.
PAP Life: Mieszkasz w jego słynnym mieszkaniu na Bednarskiej, w którym on żył i tworzył?
O.L.G.: Tak. W tym mieszkaniu pisał swoje książki również tata Janusza - Jerzy Głowacki, a mama Lena przepisywała i od ręki redagowała teksty i męża, i syna. Więc Głowacki pisał od szóstej, siódmej rano, a ja śpiewałam, pisałam muzykę, późno wracałam z teatru do domu, czasem o czwartej rano wyjeżdżałam na plan zdjęciowy. To mogło spowodować pewnie trudności lub nieodwracalne szkody w naszym życiu codziennym. Jedynym wyjściem stało się wynajęcie drugiego mieszkania. Stworzyłam dwie niezależne przestrzenie, w których każdy z nas mógł robić swoje. Słowo „związek” sugeruje związanie, a my z mężem szukaliśmy takiego rozwiązania, żeby każdy z nas był w pełni sobą. Cokolwiek to znaczy. Pewnie dlatego wspólnie przeżyliśmy tyle lat.
PAP Life: Jak długo byliście parą?
O.L.G.: Dziewiętnaście lat.
PAP Life: Opowiedz, jak się poznaliście.
O.L.G.: To było w 1998 roku. Agnieszka Glińska reżyserowała prapremierę „Czwartej siostry” w Teatrze Polskim we Wrocławiu i zaprosiła mnie do zrobienia muzyki i choreografii do tego przedstawienia. W dniu pierwszej generalnej na próbie porannej ustawiałam ruch w scenie zbiorowej „pokazu kamizelek kuloodpornych”. Uczyłam starszego aktora sposobu, w jaki modelka chodzi po wybiegu. I popierając słowa czynem, przeszłam tym krokiem. Kiedy aktorowi udało się to odtworzyć, zakręciłam się z radości i w ruchu zauważyłam na widowni mężczyznę. Kiedy się zatrzymałam, był już w innym miejscu, a potem znowu w innym, jakby widownia była wielką szachownicą. Ta królewska figura miała na sobie długi niebieski prochowiec, podniesiony kołnierz, a nad kołnierzem uważne jeszcze jaśniejsze niebieskie oczy. Całość wykończona srebrnymi kędziorkami. Na ulicy listopad, długa noc z krótką przerwą na dzień, a na sali on, opalony, dobrze ubrany, z rękami w kieszeniach, ale niespokojny. Pomyślałam: „Samotny wilk. Co robi na widowni, kogo szuka?”.
PAP Life: Przeszkadzał ci w pracy?
O.L.G.: Owszem, to było trochę głośnie i krępujące: jakby ktoś cię cały czas obserwował. Kiedy skończyłam, postanowiłam zejść na dół. Przedstawiłam się, a on mnie pocałował w policzek mówiąc: „Pani jest moją ulubioną kompozytorką”. Po chwili zorientowałam się, że mężczyzna trzyma mnie za obie dłonie, a na nas ze sceny, patrzy cała obsada. Z tego impasu uratowała mnie Agnieszka Glińska, która po chwili dołączyła do nas, przestawiając mi Janusza Głowackiego, autora sztuki. Na pogrzebie Janusza, ktoś mi opowiedział, że Janusz szukał ze mną kontaktu jeszcze przed Wrocławiem, i że nasze spotkanie to na pewno zrządzenie losu. A może tak i było? Los czy przypadek?
PAP Life: Słyszałaś wcześniej o nim? Czytałaś jego książki?
O.L.G.: Absolutnie nie. Byłam wychowana na innej literaturze i w innej kulturze. Pracując w polskim teatrze szybko nadrabiałam zaległości. Książek Janusza nie było na liście niezbędnych lektur. Nie znałam też mitu Głowy. Spotkałam go z czystą kartą.
PAP Life: Szybko zostaliście parą?
O.L.G.: Pierwszym jego gestem było złapanie mnie za ręce i potem już nie chciał puścić. Trochę się szarpałam, trochę się broniłam, trochę uciekałam. Po pierwsze dlatego, że już oddałam serce i rękę innemu mężczyźnie, i byłam święcie przekonana, że to już na wieki. A po drugie miałam tyle projektów do zrobienia. Janusz poprosił mnie o telefon, podałam mu swój numer domowy. W tamtym czasach mało kto miał prywatną komórkę, Janusz oczywiście miał i po uroczystej premierze, po powrocie do Warszawy, dzwonił do mnie kilka razy dziennie. Przez parę dni mój pierwszy mąż odbierał te telefony i mówił, że ktoś ciągle dzwoni i dyszy w słuchawkę. Był nieźle rozdrażniony. W końcu ja podniosłam tę słuchawkę i Janusz się odezwał ludzkim głosem zapraszając do Teatru Powszechnego na próbę generalną tej samej sztuki. Reżyserował Kajtek Kowalski. Świetna obsada. Poszłam, zobaczyłam, a po chwili usłyszałam, że Głowacki „smali cholewki” do mnie. Nie wiedziałam, co to znaczy „smalić cholewki”. Agnieszka Glińska mi wytłumaczyła. Zrozumiałam, że publiczne pojawianie się z Głowackim ma swoje konsekwencje i wcale mi się to nie podobało.
PAP Life: Mimo to nie zakończyłaś znajomości z Januszem.
O.L.G.: Janusz poleciał do Nowego Jorku, myślałam, że to naturalny koniec tego „smalenia”. Okazało się, że jednak nie i to było nawet miłe. W moim życiu pojawił się ktoś, kogo interesowało, gdzie jestem, co robię, jak jestem ubrana, na co teraz patrzę, czy jadłam, co jadłam, czy potrzebuje czegoś. Dzieciństwo nauczyło mnie samodzielności, młodość - niezależności, a pierwsze małżeństwo - samotności. Janusz Głowacki napisał nam piękny początek.
PAP Life: Pochodzisz z Ukrainy, jesteś emigrantką. Czułaś się w Polsce samotna?
O.L.G.: Nie postrzegałam siebie jako emigrantkę, według mnie artysta ma dom tam, gdzie przynależy, gdzie jest na niego zapotrzebowanie, gdzie wzbudza ciekawość. Dopiero Janusz mnie przekonał, że jednak i owszem. Pisał wówczas swoją sławną książkę „Z Głowy”, gdzie wiele rozdziałów poświęcił tematowi emigracji. A ja nadal uważam, że jestem jedynie podróżniczką, która na dłużej zatrzymała się w Polsce. Zawsze miałam szczęście do ludzi. Wyjątkowych artystów, od których mogłam się uczyć, z którymi miałam zaszczyt pracować, a ponieważ praca była całym moim życiem, a muzyka tlenem - niczego mi nie brakowało. Do spotkania z Januszem zrobiłam muzykę do ponad dwudziestu różnych przedstawień teatralnych. Więc żyłam ciekawie, intensywnie, tworzyłam i modliłam się o więcej czasu.
PAP Life: Przewrócił twoje życie?
O.L.G.: Tak, z minuty na minutę, z nóg na głowę. Janusz zmienił wszystko w swoim życiu i ja zmieniałam w swoim, żeby być bliżej niego. Po prostu wybraliśmy wspólną drogę i na tej drodze spotkało nas wiele górek i niemało dołków. Idąc razem, trzymaliśmy się za ręce i on wkładał moją rękę do swojej kieszeni. Z Nowego Jorku, dzwonił do mnie kilka razy dziennie. Opowiadał na przykład, że spacerując nad Hudsonem trzymał moją dłoń w swojej kieszeni, a potem wydrapał na ławce nasze imiona z serduszkiem, jak na cynika przystało. Że wieczorem spotkał starego Afroamerykanina, który wróżył, rzucając kości koguta. I że ten wróżbita mu powiedział, że Janusz „spotkał Muzykę, że będzie z nią szczęśliwy, i że umrze na jej rękach”. Taki rzeczy opowiadał… Łączył nas rodzaj bliskości, której wcześniej nie doświadczyłam.
PAP Life: Nie bałaś się, że wchodząc w związek z Januszem, tracisz siebie?
O.L.G.: Nie nazwałabym tego wchodzeniem w związek, po prostu się stało, a ponieważ Janusz często wracał do Nowego Jorku, nie zastanawiałam się, czy to przetrwa. Czas na ostateczne decyzje nadszedł później, kiedy oznajmił mi przed wejściem do Teatru Współczesnego, że porzuca dla mnie Nowy Jork. Świadomość, że jest starszy od moich rodziców wcale nie pomagała. Miałam przeczucie, że ta decyzja zbuduje albo zrujnuje całe życie, które miałam jeszcze przed sobą. Ale, ponieważ walczył o mnie – skoczyłam w nieznane.
PAP Life: Od tej pory byłaś jego pierwszą czytelniczką?
O.L.G.: Janusz miał w zwyczaju opowiadać, mi o czym pisze. Podczas częstych spacerów mówił, mówił, mówił, a następnego dnia czytał odręcznie zapisane fragmenty. Dużo później ten rytuał stał się dla mnie torturą, bo szósta rano, otwieram oko, a on już stoi nade mną z kartką i mówi: „Już nie śpisz? Świetnie! Posłuchaj, co napisałem” i czytał. Zaczynał na wysokich obrotach wkręcać mnie w swój świat, a ja jeszcze potrzebuję kawy, żeby zacząć móc cokolwiek czuć, rozumieć przynajmniej, co do mnie mówi. Dlatego w pewnym momencie wynajęłam studio niedaleko Bednarskiej, żeby móc się wyspać i mieć czas na własne próby, pisanie muzyki i wreszcie na siebie. Ale nawet wtedy Janusz trzymał mnie na krótkiej smyczy telefonicznej.
PAP Life: Męczące.
O.L.G.: Owszem. Jednak było w tym coś patetycznego, namiętnego, z klasą i na sto procent.
PAP Life: Janusz był zaborczy?
O.L.G.: Niestety. I nie umiał też odpuszczać. Całe życie na wysokich obrotach we wszystkim, co robił. Po 15 latach zrozumiałam, że moje życie mieści się na krześle elektrycznym. Na przykład, kiedy jeździłam na lekcje wokalu do pani profesor Katarzyny Zachwatowicz-Jasieńskiej uprzedzałam Janusza, że zaczynamy o 11 i kończymy o 13, bo on zawsze chciał wiedzieć, gdzie jestem i co robię. O 11.30 stał już pod budynkiem, gdzie mieszkała pani profesor, dzwonił domofonem, ponaglając: „już jestem, kiedy wyjdziesz, trzeba szybko poprawić tekst, lub autoryzować wywiad”, czy jeszcze coś innego bardzo pilnego. To się zdarzało zbyt często i było zbyt trudne. Czułam, że moje życie to taki mały marginesik, na który przyjdzie lub nie przyjdzie czas, kiedy już wszystko obrobię przy Januszu i dla Janusza.
PAP Life: Nie buntowałaś się?
O.L.G.: Czasem. Myślę, że różnica wieku miała z tym wiele wspólnego. Przez jakiś czas wydawało mi się, że jak starszy to i mądrzejszy. Nie przekładało się to na życie. Z pewnością też i geny, i korzenia, i wychowanie w kijowskiej rodzinie nauczyły mnie wschodniej tradycji pokory wobec mężczyzn.
PAP Life: Ale jednak Janusz liczył się z twoim zdaniem.
O.L.G.: Tak, inaczej po co, by czytał wszystko, co pisał? Zresztą uważał, że mam absolutny słuch na słowo. Dzięki temu zostałam dopuszczona do źródła całego procesu tworzenia i to była niezła szkoła. Czasem Janusz stawiał słowa jak generał wojsko i rozpoczynał swoją zwycięską wojnę, a czasem był małym przerażonym chłopcem, który gubi się wśród zapisanych kartek i nie znajduje właściwych słów.
PAP Life: Ile książek napisał przy tobie?
O.L.G.: Kiedy się poznaliśmy, Janusz cierpiał na depresje i bezsenność. Często mówił o samobójstwie. Pewnego razu pokazał mi fiolkę mówiąc, że w niej jest cyjanek i że póki jestem przy nim spróbuje jeszcze pożyć. Przedłużyliśmy życie Janusza o trzy i pół książki: „Z głowy”, „Good night, Dżersi”, „Przyszłem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy”, trzy scenariusze filmowe (jeden we współpracy z Pawłem Pawlikowskim), z dwóch powstał film: „Wałęsa. Człowiek z nadziei” w reżyserii Andrzeja Wajdy i „Zimna Wojna” Pawła Pawlikowskiego. Prawie do samej śmierci współpracował z Pawłem, do ostatniej chwili na prośbę reżysera nanosił poprawki w dialogach, no i pisał książkę, która wyszła rok po jego śmierci.
PAP Life: To ty złożyłaś w całość jego ostatnią książkę. Jak powstała „Bezsenność w czasie karnawału”?
O.L.G.: Kiedy Janusz odchodził piekielnie martwił się o książkę. Obiecałam mu, że zrobię wszystko, że na pewno książka ujrzy światło dzienne. Jestem szczęśliwa, że poszła w świat. Spędziłam nad rękopisami dziewięć miesięcy. Układając zdanie po zdaniu jak mozaikę. Czasem jak dziecko gubiłam się wśród zapisanych kartek, nie mogąc znaleźć odpowiedniego zdania, żeby połączyć fragmenty. I znowu przyjaciele nie zawiedli. W książce umieściłam podziękowania.
PAP Life: Zrobiliście też razem z Januszem trzy przedstawienia w teatrze Ateneum: „Noc z Wertyńskim”, „Podwórko-Świat”, „Jesienin”.
O.L.G.: Musi być jakaś równowaga, prawda? Janusz lubił oglądać mnie na scenie. Nie opuścił ani jednego naszego przedstawiania, a zagraliśmy ich ponad trzysta razy.
PAP Life: Miał wizerunek playboya. Kobiety za nim szalały. Nie przeszkadzało ci to?
O.L.G.: Trudno było go nie zauważyć. Był wyjątkowo piękny i wyjątkowo widoczny. A kiedy zaczynał mówić, rozbrajał ostatecznie.
PAP Life: Byłaś o niego zazdrosna?
O.L.G.: Tak. Żeby sobie z tym poradzić potrzebowałam terapii, z której nie mogłam skorzystać, bo szanowałam i chroniłam prywatność Janusza.
PAP Life: Były takie momenty, że chciałaś od niego odejść?
O.L.G.: Nie tylko chciałam, a i odchodziłam parę razy. Nie za daleko i nie na długo. Mam parę rzeczy, które kupiłam na okazje ucieczki (śpiwór, plecak, buty do wspinaczki), w końcu niedawno z nich skorzystałam. Miłość jest pozbawiona logiki.
PAP Life: Niewiele osób wiedziało, że byliście małżeństwem. Kiedy wzięliście ślub?
O.L.G.: Niewiele osób wiedziało, bo tak chcieliśmy. Przez wiele lat nie ujawniałam, że jestem z Januszem w związku. Nie chciałam niczego budować na jego reputacji. Trzeba też jasno powiedzieć, że on miał nieuporządkowane rodzinne sprawy w Nowym Jorku i dopóki tego nie zrobił, nie mogliśmy wziąć ślubu. Tego samego dnia, kiedy odbyła się sprawa rozwodowa, stanęliśmy w kolejce po wolny termin do ślubu.
PAP Life: Po ślubie przyjęłaś nazwisko Leonenko – Głowacka. Używasz jego nazwiska?
O.L.G.: Czasem tak, zwłaszcza, gdy potrzebuję wsparcia męża. Janusz chciał, żebym nazywała się Lena Głowacka, ale to by już było całkiem nie moje życie.
PAP Life: Twoja rodzina poznała Janusza?
O.L.G.: Tak, byliśmy razem w Kijowie. Zresztą kilka razy, bo kręciliśmy film dokumentalny o Januszu „Depresja mon amour”; byliśmy także na premierze „Czwartej siostry” w Teatrze Mołodyj w Kijowie. Przedstawienie było wspaniałe, grali świetni aktorzy, publiczność biła brawo i krzyczała, że Janusz jest prorokiem, więc on z miejsca pokochał Kijów. Moja mama nazywała Janusza synusiem, chociaż był od niej 11 lat starszy, a mój papa Janusza bardzo szanował, co mu się w ogóle nie zdarzało.
PAP Life: Byłaś na Ukrainie po wybuchu wojny?
O.L.G.: Ukraina przyjechała do mnie. Niestety, mamy nie udało się sprowadzić, bo jej stan na to nie pozwalał. Na szczęście, na miejscu jest brat.
PAP Life: Janusz Głowacki zmarł w czasie waszych wakacji w Egipcie. Pojechaliście tam w sierpniu, najbardziej gorącym miesiącu. Miałaś przeczucia, że może wydarzyć się coś złego?
O.L.G.: Są ludzie, który wydają się z gatunku nieśmiertelnych, a ich śmierć nie mieści się ani w głowie, ani w planach. Mimo to życie pisze własne scenariusze. Po całym tym koszmarze, Zuza Łapicka opowiedziała mi, że kiedyś w Nowym Jorku byli z Januszem u wiedźmy, która miała dar widzenia poprzednich wcieleń i ta powiedziała, że w przeszłości Janusz budował potęgę Egiptu i był dwa razy arcykapłanem i raz faraonem. To by się zgadzało.
PAP Life: Zajmujesz się dalej choreografią?
O.L.G.: Wojna wyrwała mnie z żałoby. W pewnym momencie na Bednarskiej mieszkało nawet 12 osób. Pojawiły się zaproszenia na koncerty, wróciłam do swoich korzennych opowieści i pieśni, z którymi przyjechałam do Polski trzydzieści lat temu. Więc śpiewam.
PAP Life: Pierwsza żona Janusza, Ewa Zadrzyńska wydała książkę o ich wspólnym życiu „Głowaccy. Arka na Manhattanie”. Czy ty napiszesz waszą historię?
O.L.G.: Kochałam, dałam radę, żyję i piszę życie od początku. Wszyscy pozostawiamy po sobie jakieś ślady. Dobra książka to dobry ślad. Cieszę się, że Ewa wydała piękną książkę w świetnym wydawnictwie.
PAP Life: Na Bednarskiej są wciąż rzeczy Janusza?
O.L.G.: Tak, wszystkie pogryzione ołówki i długopisy, wszystkie złamane okulary itd. Niczego nie wyrzuciłam. Ale wynajęłam strych, gdzie przechowuję te wszystkie artefakty powoli tworząc z tego archiwum. Tylko że teraz… to już nie jest moim głównym zajęciem. (PAP Life)
Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska
Janusz Głowacki – pisarz, prozaik, dramaturg, scenarzysta, felietonista i eseista. W młodości był związany ze Studenckim Teatrem Satyryków. W 1969 roku powstał film Andrzeja Wajdy „Polowanie na muchy”, do którego Głowacki napisał scenariusz. Jednak ogromnym sukcesem okazał się film „Rejs” stworzony wspólnie z Markiem Piwowskim. Ponadto Głowacki napisał m.in. scenariusze do filmów: „Trzeba zabić tę miłość”, „Wałęsa. Człowiek z nadziei”, Wspólnie z Łukaszem Zadrzyńskim był scenarzystą „Billboardu”, a z Pawłem Pawlikowskim „Zimnej wojny”. Na kilka dnia przed ogłoszeniem stanu wojennego wyjechał na premierę swojej sztuki „Kopciuch” w Londynie, po 13 grudnia zdecydował się zostać na emigracji, osiadł w Stanach Zjednoczonych, do Polski na stałe wrócił pod koniec lat 90. Jego twórczość była tłumaczona na wiele języków. Jego pierwszą żoną była Ewa Zadrzyńska, dziennikarka, z którą miał córkę Zuzannę. Drugą żoną - Olena Leonenko. Janusz Głowacki zmarł nagle podczas wakacji 19 sierpnia 2017 roku w wieku 79 lat w Marsa Alam w Egipcie.
Olena Leonenko – ukraińska pieśniarka, kompozytorka muzyki teatralnej, choreografka. Od 1990 roku mieszka w Polsce. Skomponowała muzykę do ponad 20 przedstawień teatralnych i telewizyjnych oraz filmów dokumentalnych. Współpracowała m.in. z Gustawem Holoubkiem, Krystianem Lupą, Agnieszką Glińską, Krzysztofem Warlikowskim. Wystąpiła w kilku filmach i serialach.
kgr/