Dag Johan Haugerud: „Sny o miłości” to opowieść o seksualnym przebudzeniu [WYWIAD]
Pomyślałem, że skoro „Sny o miłości” mają być częścią trylogii poświęconej seksualności i tożsamości płciowej, powinny opowiadać o seksualnym przebudzeniu - powiedział PAP Dag Johan Haugerud. Jego film, doceniony Złotym Niedźwiedziem na tegorocznym Berlinale, trafi do kin w piątek 21 listopada.
Główną bohaterką opowieści jest 17-letnia Johanne (w tej roli Ella Overbye), która zakochuje się w swojej nauczycielce Johannie (Selome Emnetu). W trakcie ferii w ręce dziewczyny wpada książka „L'esprit de famille”, która inspiruje ją, by utrwalić na papierze historię swojego uczucia. Dziewczyna tworzy odważne, intymne zapiski o namiętności, pożądaniu i zazdrości. Pewnego dnia zbiera się na odwagę, by pokazać je swojej babci, poetce. Ta daje pamiętnik mamie Johanne. Początkowy szok obu kobiet szybko ustępuje miejsca zachwytowi nad literackimi walorami kroniki. Babcia i mama zaczynają się zastanawiać, czy twórczość dziewczyny powinna się ukazać w formie książki. Podejmują też refleksję nad własnym życiem, odwagą lub jej brakiem, niewykorzystanymi szansami. Uczuciowy rollercoaster w końcu doprowadza Johanne do gabinetu psychoterapeuty (Lars Jacob Holm).
PAP: Zanim przejdziemy do rozmowy o filmie, chciałam zapytać o książki, które cię ukształtowały. Były takie?
Dag Johan Haugerud: Ta lista zmieniała się w poszczególnych etapach życia. W okresie dorastania sięgałem po inne książki niż w dzieciństwie. Inne tytuły stawały się dla mnie ważne. Dlatego trudno mi odpowiedzieć na twoje pytanie. Na pewno jako nastolatek zainteresowałem się „Wichrowymi wzgórzami” Emily Brontë. Może więc wskazałbym tę powieść.
PAP: Dla bohaterki „Snów o miłości” takim utworem jest „L'esprit de famille”, pierwsza część sześciotomowej serii autorstwa Janine Boissard. Powieść, która ukazała się we Francji w 1979 r., dzisiaj wydaje się zapomniana. Jak trafiła w twoje ręce?
D.J.H.: Miałem ją w domowej biblioteczce. Natknąłem się na nią, gdy byłem nastolatkiem. Pamiętam dokładnie ten dzień. Rozchorowałem się, nie poszedłem do szkoły i nie miałem nic do roboty, więc sięgnąłem po tę powieść - podobnie jak Johanne w filmie. Od tamtej pory nie wracałem do tego utworu, więc nie pamiętałem już wszystkich szczegółów. Natomiast poprosiłem Ellę, żeby zapoznała się z tą lekturą. Ona potwierdziła, że moje wspomnienia pokrywają się z treścią. Rzeczywiście, ta książka nie jest zbyt znana. Kiedyś też nie była. Nie wiem, jakim cudem znalazła się w moim rodzinnym domu.
PAP: Myśląc o fabule, od początku wiedziałeś, że „L'esprit de famille” stanie się jej częścią?
D.J.H.: Pomysł na film wziął się z tego, że chciałem ponownie pracować z Ellą Overbye. Wystąpiła w moim filmie „Nasze dzieci”, ale to było dość dawno temu. Miała 10 lat. Teraz była nastolatką. Pomyślałem, że skoro „Sny o miłości” mają być częścią trylogii poświęconej seksualności i tożsamości płciowej, powinny opowiadać o seksualnym przebudzeniu. Kiedy upewniłem się, że widziałbym Ellę w roli głównej, wiedziałem, że powinna to być historia pierwszej miłości, przeżywanej przez osoby w jej wieku. Wtedy przypomniałem sobie o książce, którą kiedyś przeczytałem. A może po prostu pamiętałem, jak dawniej wyobrażałem sobie bohaterkę powieści? Bo naprawdę czułem, że Ella jest do niej podobna.
PAP: Kiedy spotkaliście się po długiej przerwie, miałeś poczucie, że Ella jest już inną osobą?
D.J.H.: Nie zmieniła się zbytnio. Zapamiętałem ją jako dojrzałą dziesięciolatkę. Oczywiście, teraz jest jeszcze dojrzalsza. Jednak wciąż ma to samo poczucie humoru, ten sam entuzjazm, który bardzo cenię. Podchodzi do pracy z radością, naprawdę łatwo ją polubić. Sądzę, że wszyscy członkowie obsady i ekipy zgodziliby się ze mną. Osobowość Elli wnosi do filmu coś wyjątkowego. Co ważne, ona ma niezwykły instynkt emocjonalny. Natychmiast po przeczytaniu sceny wie, jak ją zagrać. To ułatwia pracę reżyserowi. Rozumiemy się niemal bez słów.
PAP: Zostawiasz widzom pole do interpretacji, co faktycznie zaszło między Johanne i nauczycielką, a co było wytworem wyobraźni nastolatki. Niejednoznaczny charakter ich relacji odzwierciedla sposób, w jaki postrzegasz pisanie – jako akt, w którym nasze doświadczenia łączą się z pragnieniami?
D.J.H.: Tak, a zarazem pokazuje, czym jest prawda – czy jest to wyłącznie fizyczne, konkretne działanie, czy również to, co czujemy. Tak wielu rzeczy nie wiemy o drugim człowieku. Możemy jedynie przypuszczać, co czuje. Jeśli jasno tego nie zakomunikuje, zakładamy, że jest tak, jak nam się wydaje. Zwłaszcza gdy myślimy o osobie, na której nam zależy lub która nas pociąga. To część miłosnej gry. Gdy się w kimś zakochujemy, próbujemy ustalić, czy ta osoba odwzajemnia nasze uczucie. Nawiązujemy dialog poprzez emocje. Zdarza się, że kreujemy prawdę, ponieważ pragniemy, by rzeczy potoczyły się tak, a nie inaczej. Wyobrażamy sobie różne sytuacje, imaginacje pomagają nam konstruować rzeczywistość. Jeżeli ona spojrzała na mnie w ten sposób, to prawdopodobnie oznacza, że właśnie tak myśli – wszyscy znamy ten tok myślenia.
PAP: Johanne waha się, czy powinna wydać swoje teksty w formie książki. Nie wie, czy jest na to gotowa. Jako pisarz miałeś kiedykolwiek podobne obiekcje?
D.J.H.: Nie, ponieważ pisałem utwory z myślą o publikacji. Ale od najmłodszych lat prowadziłem pamiętniki. One nigdy nie ujrzą światła dziennego, ponieważ nie taki był cel tej aktywności. Dzisiaj ludzie wychodzą z założenia, że jeśli coś piszą, to jedyną słuszną drogą jest publikacja lub komercjalizacja tego. Dominuje przekonanie, że nie ma sensu robić czegoś tylko dla siebie – należy opublikować to w portalach społecznościowych lub w innym miejscu. Takie podejście przyjęła mama Johanne. Tymczasem młoda bohaterka nie do końca podziela jej pogląd.
PAP: W lutym na festiwalu w Berlinie „Sny o miłości” zapewniły ci Złotego Niedźwiedzia. Odbierając statuetkę, zaapelowałeś do zgromadzonych, by więcej czytali i pisali, ponieważ to otwiera umysł. Sądzisz, że wyszłoby nam na dobre, gdybyśmy karmili swoją wyobraźnię, zamiast trwonić czas w portalach społecznościowych?
D.J.H.: Łatwo mi odpowiedzieć „tak” na to pytanie. Także dlatego, że moje pokolenie dorastało bez portali społecznościowych. Współczesne nastolatki nie znają takiej rzeczywistości. Social media to nieodłączna część ich życia. Nie roszczę sobie prawa, by mówić im, że nie powinni z nich korzystać. Ale na pewno byłoby dobrze, gdyby na tym nie poprzestawali. Gdyby rzucili wyzwanie tym portalom, dostrzegli, że pokazują wyidealizowaną wersję życia. Dlatego warto dbać o własny rozwój. Można to zrobić, pisząc do szuflady. Jeśli tworzymy teksty z intencją publikacji w internecie lub prasie, redagujemy je, upraszczamy, chcąc trafić w gust czytelników. Pisząc na własny użytek, odkrywamy rzeczy dla siebie. To poszerza horyzonty. Nie wiem, kim byłbym dziś, gdybym w młodości nie przeczytał tylu książek i nie wyrobił sobie nawyku systematycznego pisania.
PAP: W tamtym okresie wiedziałeś już, że zostaniesz artystą?
D.J.H.: Nie. Mieszkałem na wsi, więc taki scenariusz wydawał mi się raczej niemożliwy. Gdybym poszedł do doradcy zawodowego pracującego w mojej szkole, nie sądzę, by zasugerował mi pracę artystyczną. Dopiero gdy miałem 20 lat, spotkałem ludzi, którzy namówili mnie na udział w kursie kreatywnego pisania. Wtedy zapragnąłem być pisarzem.
PAP: Nie urodziłeś się w Oslo, ale studiowałeś na tamtejszym uniwersytecie. A w trylogii stworzyłeś piękny portret miasta. Jak zmieniała się twoja relacja z tym miejscem?
D.J.H.: Miejscowość, w której dorastałem, jest położona niedaleko Oslo, więc często odwiedzałem to miasto. Oczywiście, wtedy wydawało mi się ogromne. Gdy byłem nastolatkiem, sporo czasu spędzałem przed telewizorem. Zaobserwowałem, że właściwie wszystkie programy są produkowane w Oslo. Miałem świadomość, że jeżeli chcę mieć większe możliwości, powinienem się tam przeprowadzić. Zrobiłem to, ale nie od razu odnalazłem się w tym mieście. Zmieniałem mieszkania 17 razy, sprawdzając, w której okolicy poczuję się jak w domu. Długo bezskutecznie... Jednak częste przeprowadzki mają pewną zaletę. Pomagają zrozumieć miasto i oswoić je. Gdy planujesz pracę nad filmem, dobierasz lokacje nieprzypadkowo. Wiesz, że będziesz mógł przyjrzeć się z bliska poszczególnym miejscom. Nigdy nie tworzyłem dokumentów, ale sposób myślenia dokumentalistów jest mi bliski. Oni obserwują rzeczy z dystansu. W kinie fabularnym też możemy spojrzeć na świat przez pryzmat antropologii. Chyba właśnie te obserwacje sprawiają mi największą przyjemność.
PAP: Wydaje się, że sytuacja prawna i społeczna osób LGBTQ+ w Norwegii jest unormowana i stabilna. Pary tej samej płci mogą zawierać małżeństwa i adoptować dzieci jednego z partnerów. Są akceptowane przez przeważającą część społeczeństwa. Dlaczego zależało ci, by w sercu każdej części trylogii pojawił się wątek queerowy?
D.J.H.: Oficjalnie tak to wygląda, lecz w praktyce ich sytuacja nie jest tak jednoznaczna. Wiele zależy od tego, skąd pochodzą. Jeśli wychowali się na norweskiej wsi, to otoczenie niekoniecznie było wspierające. Tematyka queer przewija się we wszystkich moich utworach. Przy czym zawsze wolałem się skupiać na możliwościach, a nie na problemach. Dla mnie istnienie osób nieheteronormatywnych jest czymś oczywistym i naturalnym. Być może to, co powiem, zabrzmi utopijnie, ale myślę, że kino i literatura nie muszą odzwierciedlać rzeczywistości. Mogą prezentować pewną wizję społeczeństwa. Oczywiście, mówienie o problemach, walka z homofobią są ważne. Jednak nie jestem przekonany, czy takie filmy coś zmienią. Zależało mi na dialogu z szeroką publicznością. Musiałem znaleźć sposób, by do niej dotrzeć.
PAP: Latem miałam okazję rozmawiać z Ellą Overbye i Larsem Jacobem Holmem. Powiedzieli, że każdy aktor w Norwegii marzy o pracy z tobą. Traktujesz ich wyjątkowo, sprawiasz, że czują się wysłuchani. A co oni dają tobie?
D.J.H.: Robię film średnio co cztery, pięć lat. Aktorzy pracują częściej, więc mają większą wprawę. Mogę się od nich uczyć. Tym bardziej że stworzyli skrajnie różne postacie. Byłbym głupi, gdybym nie czerpał z ich doświadczeń. Bardzo lubię rozmawiać z nimi o bohaterach. Ciekawi mnie, jak podchodzą do scenariusza. Czasami mówią, że czegoś im brakuje i nie mogą wejść na poziom emocjonalny swoich bohaterów. Słucham uważnie wszystkich uwag, a później wracam do pracy nad tekstem. Bywa, że wystarczy dopisać zdanie lub dwa, by zyskali poczucie, że wszystko gra. Uważam, że to jest sytuacja win-win. Ufamy sobie nawzajem. Każdy może powiedzieć, co sprawia mu trudność. Tak powinny wyglądać wszystkie relacje zawodowe.
PAP: Za zdjęcia do filmu odpowiada Cecilie Semec. Jak pracowaliście nad warstwą wizualną?
D.J.H.: Chciałem, żeby trylogia objęła cały rok. „Sny o miłości” kręciliśmy na przełomie października i listopada, więc w okresie zbliżonym do obecnego. Uważam, że późną jesienią światło jest najpiękniejsze. Najbardziej fascynujący wydaje mi się moment tuż przed zmrokiem. Z tą porą roku łączą się też określone kolory i faktury. Gdy temperatura na zewnątrz spada, Norwegowie wyciągają z szaf wełniane ubrania. Wiele osób ręcznie dzierga swetry. Przyznam, że bardzo mi się to podoba. W asortymencie sklepów dominują czerń, szarość, granat. Robiąc na drutach, można stworzyć rzeczy znacznie bardziej kolorowe i oryginalne. A bardzo zależało nam, by powstał wielobarwny film.
PAP: Podobno do kina przywiodła cię fascynacja francuską Nową Falą. Klimat twojej trylogii – cztery pory roku, poezja codzienności – przywodzi na myśl kino Erica Rohmera. Pamiętasz, kiedy pierwszy raz zetknąłeś się z jego twórczością?
D.J.H.: Od dawna jestem jego fanem. Gdy miałem 15 lat, poszedłem do kina z moim przyjacielem na amerykański film, ale bilety były już wyprzedane. Wybraliśmy więc film Erica Rohmera. Oglądaliśmy na ekranie bohaterów mówiących po francusku. Chichotaliśmy jak dzieci, nic z tego nie rozumiejąc. Jednak sam obraz mnie poruszył. Nigdy go nie zapomniałem. Ilekroć do kin wchodził kolejny film Rohmera, musiałem go obejrzeć. I tak zostałem miłośnikiem jego kina. Pisałem o nim nawet prace na studiach.
PAP: Sądzisz, że „Sny o miłości” mogą zainspirować odbiorców do bardziej otwartej rozmowy o uczuciach i seksualności?
D.J.H.: Chciałbym, by tak się stało. Choć nie wiem, czy to możliwe. Pisząc dialogi, nie zastanawiam się, czy odzwierciedlają sposób, w jaki zwykliśmy komunikować się w życiu. One powstają na potrzeby filmu. Sugerują, jak możemy ze sobą rozmawiać. Wiadomo, że w praktyce to nigdy nie jest łatwe. Co więcej, słuchanie też nie jest łatwe. Często słyszę, że bohaterowie moich filmów dużo mówią. To prawda, ale są świetnymi słuchaczami. Dialog nie będzie możliwy, dopóki obie strony nie nauczą się słuchać siebie nawzajem. Właśnie ta umiejętność wydaje mi się kluczowa.
PAP: Częściej myślisz o sobie jako o pisarzu czy filmowcu?
D.J.H.: Jestem twórcą filmowym, ale też pisarzem. Właśnie wydałem kolejną powieść. To książka o pastorze i ludziach szukających w Kościele ukojenia, rozwiązania swoich problemów. Ukazała się dwa tygodnie temu, więc ostatnio skupiam się na aktywności pisarskiej.
Rozmawiała Daria Porycka
Dag Johan Haugerud (ur. 1964 r.) jest norweskim reżyserem, scenarzystą, autorem m.in. powieści „Noe med natur”, „Hva jeg betyr” i „Enkle atonale stykker for barn”. W 2013 r. podczas Norweskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Haugesund jego pełnometrażowy debiut fabularny „I Belong” zgarnął cztery nagrody Amanda. W 2020 r. „Nasze dzieci” zapewniły mu aż dziewięć statuetek Amanda, m.in. w kategoriach najlepsza reżyseria i scenariusz. „Seks”, pierwszą część jego filmowej trylogii, zaprezentowano w 2024 r. w sekcji Panorama Berlinale. W tym samym roku „Miłość” została nominowana w Wenecji do Złotego Lwa. W lutym tego roku wieńczące cykl „Sny o miłości” uhonorowano w Berlinie Złotym Niedźwiedziem.
Od 21 listopada „Sny o miłości” będzie można oglądać w kinach. Ich dystrybutorem jest Stowarzyszenie Nowe Horyzonty. (PAP)
dap/ wj/ miś/ ał/