Frederick Elmes: historie, które opowiadał David Lynch, pochłaniały go bez reszty [WYWIAD]
Historie, które opowiadał David Lynch, pochłaniały go bez reszty. Uwielbiałem być wciągany w ten proces - powiedział PAP Frederick Elmes. Amerykański operator, współpracujący m.in z Jimem Jarmuschem i Angiem Lee, był gościem 33. festiwalu EnergaCamerimage w Toruniu.
PAP: Tegoroczna odsłona EnergaCamerimage była hołdem dla zmarłego w styczniu wizjonera kina Davida Lyncha. W 2000 r. odebrali panowie na tym festiwalu nagrodę dla duetu reżysersko-operatorskiego. Ma pan poczucie, jakby to było wczoraj?
Frederick Elmes: Rzeczywiście, trudno w to uwierzyć. To wydarzenie utkwiło mi w pamięci. Wciąż pamiętam je bardzo dokładnie. Cieszyłem się, że zostałem wyróżniony razem z Davidem. Choć znaliśmy się od lat, czuliśmy się zaszczyceni, że nasza praca została doceniona na festiwalu poświęconym tworzeniu obrazów.
PAP: Davida Lyncha spotkał pan po raz pierwszy w Amerykańskim Instytucie Filmowym w Los Angeles. Już wtedy był silnym, charyzmatycznym człowiekiem?
F.E.: Na początku lat 70. studiowałem w szkole filmowej na Uniwersytecie Nowojorskim. Po ukończeniu studiów wyjechałem do Los Angeles i dołączyłem do Amerykańskiego Instytutu Filmowego, który wtedy rozpoczynał działalność. To było świetne miejsce dla mnie i Davida. My uczyliśmy się robić filmy, a oni uczyli się prowadzić szkołę. Mogliśmy pomóc sobie nawzajem. David miał już wtedy pomysł na „Głowę do wycierania” i chcieliśmy wspólnie pracować nad tym obrazem. Amerykański Instytut Filmowy przez kilka lat wspierał realizację projektu. Myślę, że David od zawsze był silną, charyzmatyczną osobowością. Zaczynał jako artysta malarz, co widać w jego filmach. Każdy z nich jest wizją tego samego artysty. Bardzo chciałem pomóc Davidowi wykreować świat, w którym rozgrywała się jego debiutancka fabuła.
PAP: Nad „Głową do wycierania” pracowali panowie pięć lat. Reżyser przyznał później, że kocha ten film i chciałby ponownie do wejść do świata, który stworzyliście. Czuł pan podobnie?
F.E.: Tak. Podobało mi się miejsce, w którym rozgrywała się akcja fabuły. Nie wiem, gdzie to było. Wydaje mi się, że na jakiejś innej planecie, ale dzięki scenografii uwierzyłem w ten świat. Zresztą to się odnosi do wszystkich dzieł Davida. Tworzył kompletną rzeczywistość, w której mogłaby rozgrywać się historia. W „Blue Velvet” i „Dzikości serca” chodziło o pokazanie widzom, czym ten świat różni się od miejsca, w którym żyjemy. Niektóre elementy są podobne, ale sposób ich połączenia jest różny w poszczególnych filmach.
PAP: W książce „Złowić wielką rybę. O świadomości, kreatywności i medytacji” David Lynch napisał, że ten film przyszedł do niego we fragmentach. Pierwszym obrazkiem były czerwone usta i zielone trawniki, później pojawiła się piosenka. Mógłby pan opowiedzieć więcej o jego procesie twórczym?
F.E.: Proces tworzenia „Blue Velvet” był bardzo ciekawy. Już mieliśmy za sobą długą pracę nad „Głową do wycierania” i zdążyliśmy dobrze się poznać. W międzyczasie David wyjechał beze mnie do Londynu, gdzie nakręcił „Człowieka słonia”. Później, w Meksyku, zrealizował „Diunę”. Byłem tam, pracowałem w drugiej ekipie, więc mieliśmy sporo okazji do rozmów. W głębi duszy David zawsze miał pomysł na „Blue Velvet”. Był zaintrygowany ideą małego miasteczka, w którym wszystko wydaje się schludne, uporządkowane i słoneczne. Jednak w cieniu kryje się drugie oblicze miasteczka. Ciekawość mroku, odczuwana przez Jeffreya (w tej roli Kyle MacLachlan – PAP) przyciągnęła Davida do tej historii. On natomiast zabrał mnie ze sobą.
PAP: Ostatnim pełnym metrażem, jaki zrealizował pan z Davidem Lynchem, była „Dzikość serca”. Jak dobierał pan poetykę obrazów do tego filmu?
F.E.: „Dzikość serca” to romans, a zarazem film drogi. Chciałem nadać fabule romantyczny rys, niezależnie od tego, jak mroczne fragmenty zawierała. David wydawał się podzielać moją ideę. Częścią tego romantyzmu było użycie nasyconych kolorów. Kostiumy Luli, granej przez Laurę Dern, mają żywe barwy. Pojawia się trochę czerwieni, różu i kilka jaśniejszych odcieni. Obiektyw, jaki wybraliśmy, dawał lekko zamglony efekt. Rozmywał rzeczywistość, sprawiając, że obraz stał się miękki. Wszystko to płynnie połączyło się z wyobrażeniem Davida o tym, jaka muzyka powinna towarzyszyć obrazowi, jakimi samochodami mają jeździć bohaterowie i gdzie powinni się udać.
PAP: Podobno dzięki temu reżyserowi zaczął pan medytować. To prawda?
F.E.: Tak. Gdy kręciliśmy „Głowę do wycierania”, przyjechał do nas z wizytą Maharishi Mahesh Yogi, który przywiózł ze sobą technikę medytacji transcendentalnej. Davidowi spodobał się stan, w jaki wprawiała go medytacja. Zapoznał z tą praktyką niektórych współpracowników. W trakcie pracy nad filmem zaangażowaliśmy się w medytację. Wyrobiłem w sobie trwały nawyk. Medytacja to dar, który zawsze będę cenić. Cieszę się, że otrzymałem go tak wcześnie i mogłem praktykować przez większą część życia. Ta technika pomaga mi nie tylko w pracy, ale też w innych sferach. Otwiera umysł, pozwala zachować spokój i redukuje stres w trakcie produkcji filmu.
PAP: Czy ma pan swoje ulubione wspomnienie związane z Davidem Lynchem?
F.E.: Lubię wracać myślami do momentów, w których siedzieliśmy w kawiarni i rozmawialiśmy o pracy. To mogło być w Los Angeles, Meksyku, Paryżu, gdziekolwiek. David zawsze był bardzo pozytywnie nastawiony do filmu, który robił. Historie, które opowiadał, pochłaniały go bez reszty. Uwielbiałem być wciągany w ten proces. David był naprawdę otwarty na moje pomysły. Zawsze szczery i bezpośredni, co bardzo doceniałem.
PAP: Myśli pan czasami, jak wyglądałoby pana życie, gdyby nie spotkał na swojej drodze tego artysty?
F.E.: Nie zastanawiałem się nad tym. Mam szczęście, że od wielu lat robię filmy. Poznałem kilku naprawdę wspaniałych, charyzmatycznych reżyserów, wśród nich Johna Cassavetesa, Anga Lee i Jima Jarsmucha. Każdy z nich zaprosił mnie do współpracy więcej niż raz. Łączyły nas bliskie relacje, podobne do tej, jaką miałem z Davidem. Jestem im bardzo wdzięczny, że pomogli mi nabrać doświadczenia.
PAP: Ostatnio zrobił pan zdjęcia do filmu „Father Mother Sister Brother” Jima Jarmuscha. Kameralny, poetycki tryptyk o rozpadzie rodzinnych więzi zdobył Złotego Lwa podczas festiwalu w Wenecji. Sam reżyser przyznał, że kompletnie nie spodziewał się statuetki. Pan przeczuwał, że to się wydarzy?
F.E.: To była wielka niespodzianka. Bardzo cieszę się, że Jim został nagrodzony. On od początku postrzegał tę fabułę jako trzy odrębne historie połączone wspólnym mianownikiem. Tym mianownikiem są relacje rodzinne, które bywają dysfunkcyjne. Jim przez wiele lat doskonalił swoją technikę filmową. Pod wieloma względami „Father Mother Sister Brother” jest jego najprostszym dziełem. Na pierwszy rzut oka niewiele się w nim dzieje. Jim zawsze żartuje, że brakuje scen wyścigów samochodowych, wystrzałów i śmierci. Jednak pod koniec widz odczuwa empatię wobec bohaterów, którzy początkowo nie budzili jego sympatii. Właśnie na tym polega radość z pracy z Jimem.
PAP: Jim Jarmusch często podkreśla, że kocha miasta. Każda część jego tryptyku rozgrywa się w innym miejscu. Pierwsza – w wiosce położonej nieopodal Nowego Jorku, druga – w Dublinie, a trzecia – w Paryżu.
F.E.: To prawda. On uważa, że trzeba wiedzieć, gdzie toczy się akcja. Tak było też w wypadku pierwszego filmu, nad którym wspólnie pracowaliśmy – „Nocy na Ziemi”. Składa się on z pięciu podobnych nowel. W każdej z nich taksówkarz spotyka pasażera, rozmawia nim w czasie jazdy, a później już nigdy więcej się nie spotykają. Przypadkowa, krótka wymiana zdań między nieznajomymi zaintrygowała Jima. Ten reżyser nigdy nie miał problemów z tworzeniem charakterystycznych postaci. Moje zadanie polegało na wspieraniu ich. Jim chciał, byśmy wiedzieli, że kiedy bohaterowie jadą taksówką, jesteśmy w Paryżu, Helsinkach albo w innym miejscu. Starałem się wnieść coś odrębnego do każdej noweli. Oświetlając twarze aktorów, wybierałem inne palety kolorów dla poszczególnych miast.
W „Father Mother Sister Brother” zrealizowałem tylko pierwszą część. Za zdjęcia do dwóch kolejnych rozdziałów odpowiadał mój kolega Yorick Le Saux, który mieszka w Paryżu. Korzystniej dla budżetu było zatrudnić europejską ekipę i nie sprowadzać mnie na plan. Rozumiem to. Jim pracował już wcześniej z Yorickiem. Wiedzieliśmy, jak sprawić, by kolejne fragmenty różniły się od siebie, a zarazem tworzyły spójną całość.
PAP: Darzy pan miasta taką miłością jak Jim Jarmusch?
F.E.: Uwielbiam odwiedzać nowe miejsca, zbierać doświadczenia. Intrygują mnie miasta, a przede wszystkim ludzie, których spotykam. Osoby, które wychowały się w innych krajach, z inną historią. Mam szczęście, że mogę dużo podróżować i poznawać mieszkańców różnych państw. Świat jest taki wspaniały. Wiem, że jeszcze wiele pozostaje do zobaczenia.
PAP: Początki pana drogi artystycznej były związane z fotografią. Jak to się stało, że postanowił pan zostać autorem zdjęć filmowych?
F.E.: Odkąd pamiętam, robiłem zdjęcia. Tata dał mi swój stary aparat, więc zacząłem fotografować jeszcze zanim poszedłem do liceum. On nie zajmował się tym profesjonalnie, jednak był wielkim entuzjastą fotografii i robił zdjęcia całej rodzinie. Ja praktykowałem w wakacje i kiedy tylko mogłem. Później studiowałem ten kierunek w Rochester Institute of Technology. Fascynowały mnie prace genialnych fotografów z przeszłości. Możliwość obcowania z tymi dziełami była pięknym i poruszającym doświadczeniem. To był wstęp do tworzenia obrazów filmowych. Nauka uświadomiła mi, że będąc fotografem, nie muszę ograniczać się do dokumentowania rzeczy. Mogę zrobić serię zdjęć, opowiedzieć historię złożoną z obrazów, jak robi się to w prasie. Bardzo spodobał mi się ten pomysł. Sądzę, że właśnie to skłoniło mnie do przejścia ze świata fotografii do filmu.
PAP: Jak osiągnąć mistrzostwo w tej profesji?
F.E.: Zabawne w tworzeniu filmów jest to, że zbieram laury za piękny, sugestywny obraz. A przecież nie tworzę go sam. Wiele osób pomaga mi robić zdjęcia. Pierwszą z nich jest reżyser. Uważam, że aby zostać wspaniałym operatorem, niezbędna jest umiejętność uważnego słuchania twórcy, zadawania mu trudnych pytań dotyczących filmu. Mam własne odczucia dotyczące fabuły i wnoszę je do pracy. Jednak muszę wiedzieć, co porusza reżysera, dlaczego postanowił opowiedzieć historię. Omówienie tych kwestii pomaga mi zrozumieć, co jest ważne i jaki obraz powinienem stworzyć, by film był opowieścią danego reżysera.
Rozmawiała Daria Porycka
33. festiwal EnergaCamerimage w Toruniu odbywał się w dniach 15-22 listopada. Polska Agencja Prasowa była patronem medialnym wydarzenia. Oprócz retrospektywy twórczości Davida Lyncha w programie wydarzenia znalazł się m.in. pokaz filmu „Father Mother Sister Brother” Jima Jarmuscha, który trafi do polskich kin 16 stycznia 2026 r.
Wspomniana w wywiadzie książka „Złowić wielką rybę. O świadomości, kreatywności i medytacji” Davida Lyncha w tłumaczeniu Rafała Lisowskiego ukazała się nakładem Grupy Wydawniczej Relacja. (PAP)
dap/ wj/ kp/