Robbie Ryan: praca autora zdjęć filmowych jest jak jazda rollercoasterem [WYWIAD]
Ta praca jest jak jazda rollercoasterem. Nie chcę, żeby kiedykolwiek się skończyła, wciąż pragnę tworzyć obrazy - powiedział PAP Robbie Ryan. Dwukrotnie nominowany do Oscara irlandzki operator odebrał The Hollywood Reporter – Visionary in Cinematography Award podczas 33. festiwalu EnergaCamerimage w Toruniu.
PAP: W trakcie gali otwarcia festiwalu zostałeś uhonorowany za wybitny wkład w rozwój sztuki operatorskiej i trwały wpływ na współczesne kino. Pracujesz w branży od ponad 30 lat. Co czujesz, gdy patrzysz na swoją drogę zawodową z tej perspektywy?
Robbie Ryan: Jestem szczęściarzem, że zawsze mogłem robić to, co chciałem. Wybrałem ścieżkę, która nie okazała się ślepą uliczką, lecz często otwierała mi kolejne drzwi. Twórcy, z którymi pracuję, wzbogacają mnie o nowe doświadczenia. Pozwalają realizować pomysły kłębiące się w mojej głowie. Nie wiem, co robiłbym w życiu, gdybym nie został operatorem. Ta praca jest jak jazda rollercoasterem. Nie chcę, żeby kiedykolwiek się skończyła, wciąż pragnę tworzyć obrazy. Wiele osób nie lubi swojej pracy. Ja natomiast nie wiem, co począłbym bez swojej! Cieszę się też, że zostałem doceniony właśnie na festiwalu EnergaCamerimage. Uczestniczę w nim od dwudziestu lat i nigdy nie zawiodłem się na tym wydarzeniu. Zawsze panuje tu wspaniała atmosfera.
PAP: Od wczesnych lat marzyła ci się praca autora zdjęć?
R.R.: Tak. Razem z moimi kuzynami i kumplami biegaliśmy po osiedlu i kręciliśmy filmiki kamerą Super 8. Świetnie się przy tym bawiliśmy. Nie mogliśmy doczekać się wakacji, by mieć więcej wolnego czasu. Później dostałem się do szkoły filmowej i to było niczym powiew świeżego powietrza. Szkoła zupełnie inna niż te, do których chodziłem wcześniej. Nagle znalazłem się wśród ludzi o podobnych poglądach. Nie ma nic lepszego niż być dwudziestolatkiem obracającym się w środowisku osób kreatywnych. Wtedy nie wiemy jeszcze, co nas czeka, więc przepełnia nas entuzjazm. Szkoła filmowa była ważnym etapem mojego życia.
PAP: Urodziłeś się na początku lat 70. w Dublinie. Czy sytuacja panująca w kraju wpłynęła jakkolwiek na twoje dzieciństwo?
R.R.: Sądzę, że wiele osób miało znacznie trudniejsze dzieciństwo niż ja. Mieszkałem w pięknej części miasta. Dorastałem we wspaniałej rodzinie. Nigdy nie miałem szczególnego poczucia zagrożenia ze strony świata zewnętrznego. Odebrałem dobre wychowanie. Mogłem być sobą. To wielkie szczęście i błogosławieństwo, za które do dziś jestem wdzięczny. Wydaje mi się, że obecna rzeczywistość jest pod wieloma względami trudniejsza. Zanim pojawiły się telefony komórkowe, świat był całkiem przyjemną bańką. Wraz z upowszechnieniem się internetu ta bańka pękła. My wciąż jesteśmy tacy sami, lecz świat wokół skomplikował się.
PAP: Pamiętasz, które filmy rozbudziły w tobie miłość do kina?
R.R.: W szkole filmowej zafascynowała mnie twórczość Stanleya Kubricka. Zawsze uwielbiałem film „Dr Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę”. Jednak ta pasja pogłębiała się z wiekiem. W czasach studenckich nie byłem takim kinofilem jak obecnie. Stałem się nim w ciągu ostatnich 10-15 lat. Na początku mojej drogi zawodowej skupiałem się na zdobywaniu doświadczenia. Wiele rzeczy musiało ustąpić miejsca solidnej pracy. Do dziś poświęcam pewne sprawy dla pracy. Nie, żebym uważał to za wielkie wyrzeczenie, ale nie każdy postępowałby w ten sposób. Wracając do inspiracji filmowych, absolutnie uwielbiam twórczość Davida Lyncha. Po prostu kocham jego świat. Pamiętam, że nie obejrzałem jeszcze „Głowy do wycierania”, gdy usłyszałem od kogoś na studiach, że moja krótkometrażowa etiuda do złudzenia przypomina ten obraz. Oczywiście, nie uważam, żeby tak było, ale nieświadomie zawarłem w niej esencję obrazu Lyncha – czarno-białe kadry i dziwność świata przedstawionego. Lubię myśleć o Davidzie jako moim medium. W końcu jest transcendentny, czyż nie? Cudownie oglądać go na ekranie przed festiwalowymi pokazami w Toruniu. David Lynch miał na mnie ogromny wpływ. Nawet jeśli nie od razu to sobie uświadamiałem.
PAP: Byłeś początkującym operatorem, gdy otrzymałeś możliwość stworzenia zdjęć do „Osy” Andrei Arnold. Współpracujecie i przyjaźnicie się do dziś. Masz poczucie, że spotkanie z nią zmieniło trajektorię twojego życia?
R.R.: Jak mawiają Irlandczycy, w stu procentach. Nie lubię tego określenia, ale tak, miałem wielkie szczęście spotkać Andreę. Pamiętam, że na planie „Osy” zrobiłem na niej wrażenie. Filmując bohaterów w początkowej sekwencji, zbiegłem po schodach tyłem. Andrea powiedziała: „wow, on jest naprawdę dobry w swoim fachu!”. Udało mi się zrobić coś, co jej się spodobało. To było wspaniałe. Bardzo się zżyliśmy, zostaliśmy przyjaciółmi. Właśnie o to chodzi w kręceniu filmów. Jeśli potrafisz się z kimś zaprzyjaźnić i razem robicie kreatywne rzeczy, to jest wspaniała sytuacja.
PAP: Co czujesz, gdy słyszysz, że ilekroć Andrea planuje nowy film, boi się, że będziesz miał w tym czasie inne zobowiązania?
R.R.: Niemożliwe, ona tak nie mówi. Mówi?! W ostatnich latach Andrea zrobiła kilka seriali. Ja nie pracuję dla telewizji. Ale udało nam się zrobić wiele filmów. Zawsze staram się znaleźć dla niej czas. Uważam, że ma wyjątkową wrażliwość. Jej scenariusze są niesamowite. Postacie, które tworzy, świat, jaki kreuje – wszystko jest absolutnie imponujące! Jednym z moich ulubionych obrazów w jej dorobku jest „Red Road”. Prezentowaliśmy go tutaj. To była moja pierwsza wizyta na festiwalu EnergaCamerimage. Już chyba opowiadałem tę anegdotę...
PAP: ... o tym, jak potknąłeś się, wchodząc na scenę? Tak. Skoro do tego nawiązałeś, zapytam cię, co jest bardziej niebezpieczne dla artysty: sukces czy potknięcie?
R.R.: Wiesz, Andrea miała na ścianie w montażowni różne cytaty. Był wśród nich ten autorstwa Samuela Becketta: „Spróbowałeś. Przegrałeś. To nieważne. Spróbuj jeszcze raz. Przegraj jeszcze raz. Przegraj lepiej”. To dobre pytanie... Odpowiedziałbym, że sukces, ale czym jest sukces? Czy chodzi o powodzenie finansowe? Nie. Wydaje mi się, że sukces jest wtedy, gdy robisz swoje, a ludzie to doceniają. Zanim zgodzę się na udział w projekcie, upewniam się, czy przyjmuję tę propozycję z właściwych, egoistycznych pobudek. A więc, czy naprawdę interesuje mnie dany film. Robię wiele różnych formatów – krótkie metraże, teledyski, czasami reklamy i oczywiście fabuły – także niskobudżetowe. Nowe filmy Yorgosa Lanthimosa mają znacznie wyższe budżety niż jego wczesne dzieła. A jednak reżyser wciąż czerpie z doświadczeń zdobytych na planie „Kła” i „Alp”, zrobionych za małe pieniądze. Choć odniósł sukces, nie zmienił znacząco estetyki swoich obrazów. Podoba mi się takie podejście.
PAP: Współpracowałeś z nim przy „Faworycie”, „Biednych istotach”, „Rodzajach życzliwości” i „Bugonii”. Wydaje się, że macie podobną energię. Rzeczywiście Yorgos Lanthimos jest twoim duchowym bratem?
R.R.: Jest moim nauczycielem. Pracując z nim, czuję się, jakbym wrócił do szkoły filmowej. Myślę: wow, cudownie, że mogę tego spróbować! Towarzyszy mi ekscytacja i stres. Wydaje mi się, że to podstawa pozytywnego doświadczenia artystycznego. Yorgos docenia, że potrafię się do niego dostroić. Ja natomiast za każdym razem staram się spełnić jego oczekiwania. Nie nazwałbym Yorgosa moim duchowym bratem, ale kocham go i uważam za wspaniałego przyjaciela. Spędziliśmy razem sporo czasu. Jest wspaniałym, enigmatycznym, a zarazem uprzejmym i troskliwym człowiekiem.
PAP: Równie dobrze odnajdujesz się w szalonym świecie Lanthimosa, co w społecznie i politycznie zaangażowanym kinie Kena Loacha.
R.R.: Wbrew pozorom Ken i Yorgos mają ze sobą sporo wspólnego. Obaj dokładnie wiedzą, na jakim efekcie im zależy. Reżyserują ze szczytu piramidy, kierują pracą wszystkich pionów. Mówiąc „kierują”, mam na myśli to, że biorą na siebie ciężar decyzji przesądzających o ostatecznym kształcie filmu. Yorgos mówi producentom, czego chce, a oni starają się mu to zapewnić. Ken pracuje w analogiczny sposób. Oczywiście, ich filmy są odległe pod względem estetycznym. Cieszę się, że mogę być częścią obu ekip. Ken jest bardzo szczerym filmowcem. Zależy mu na maksymalnej autentyczności. Lubi zaskakiwać aktorów i naturszczyków, z którymi często pracuje. Nie zdradza wszystkiego od razu. Aktorzy otrzymują fragment scenariusza dzień przed kręceniem danej sceny. Ten element zaskoczenia jest naprawdę ekscytujący.
PAP: Jak sam powiedziałeś, realizujesz wiele różnych formatów i obrazów. Czy w tej zmienności jest jakaś stała?
R.R.: Tak. Kino Lanthimosa ma niepowtarzalny styl. Jeśli przyjrzymy się jego fabułom, odnajdziemy w nich wiele zbliżonych motywów. A jednak Yorgos za każdym razem stara się stworzyć coś innego. Andrea uwielbia ujęcia kręcone z ręki. Choć robiliśmy je wielokrotnie, nie mam poczucia, że się powtarzamy. W końcu każda historia jest odrębną całością. Andrea ma własny styl. Tak samo jak Ken Loach. Kiedy nadarza się możliwość, lubię pracować też z początkującymi filmowcami. Rozmawiam z nimi o tym, co chcieliby zrobić, co ich inspiruje. Młodzi ludzie emanują pozytywną energią. Dzięki internetowi mają dostęp do wielu świetnych filmów. Moje pokolenie nie miało. Musiałem kupować tony płyt DVD i kaset VHS. Teraz ludzie odkrywają kino stosunkowo wcześnie. Weźmy choćby Xaviera Dolana. Nagle pojawił się dwudziestolatek mający ogromną wiedzę o filmach. Myślę, że jest wśród nas wielu Xavierów Dolanów potrafiących przełamywać schematy, patrzących na rzeczy z innej perspektywy.
PAP: Jeden z twoich mentorów Ed Lachman powiedział mi kiedyś, że reżyserzy i operatorzy są jak partnerzy do tańca. Zgadzasz się z tym?
R.R.: Uwielbiam Eda! Nie ma drugiego człowieka takiego jak on. Jego zdjęcia są niesamowite. A on sam ma wyjątkową osobowość i wielkie serce. Każda rozmowa z nim sprawia, że jeszcze bardziej cieszę się z tego, czym się zajmuję. Udziela mi się jego radość i energia. Ed lubi nawiązywać kontakt z ludźmi. Pyta: „jak się masz? Powinniśmy się spotkać!”. Poznałem go właśnie tutaj i szybko się zaprzyjaźniliśmy. Zawsze mogę liczyć na jego wsparcie. Całkowicie zgadzam się z jego słowami. Zresztą operatorzy i aktorzy też są partnerami do tańca. W ogóle lubię myśleć, że wszystko jest tańcem. W tańcu możemy być naprawdę sobą. Nawet jeśli nie przepadamy za tą aktywnością, kiedy zaczynamy się ruszać, przenosimy się w inną przestrzeń. Zyskujemy nową perspektywę. Muzyka i taniec odgrywają ogromną rolę w moim życiu.
PAP: Wieczorem w klubie festiwalowym zagrasz set DJ-ski. Jak narodziła się ta pasja?
R.R.: Raz lub dwa razy w roku gram w klubach z moim przyjacielem. Robimy to od 20 lat. Po prostu lubimy wybierać kawałki. Dawniej gdy chodziliśmy na imprezy, zastanawialiśmy się, dlaczego puszczają wyłącznie jeden rodzaj muzyki. Postanowiliśmy, że będziemy grać mieszankę oldschoolowego funku, reggae i rzeczy utrzymanych w innym klimacie. Może tym razem zaszalejemy i pójdziemy w stronę techno? Zobaczymy. Kocham obserwować ludzi bawiących się w rytm muzyki.
PAP: Masz jakieś rady dla początkujących operatorów?
R.R.: Ten festiwal jest wspaniałym miejscem dla młodych twórców. Mogą poznać ludzi o podobnych zainteresowaniach, wymieniać się pomysłami, motywować siebie nawzajem do tworzenia interesujących wizualnie historii. Świat filmu jest ogromny i nadal wiele pozostaje do zrobienia. Wczoraj ktoś powiedział mi, że łatwo się zniechęcić, gdy coś idzie nie po naszej myśli. Wszyscy mamy świadomość, że czasu jest coraz mniej. Sądzę, że cokolwiek by się nie działo, nie można się poddawać. Ja np. nigdzie nie czuję się tak żywy, jak w pracy. Przeraża mnie myśl, że mógłbym przejść na emeryturę. Mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Entuzjazm i odporność na rzeczy, na które nie mamy wpływu, są naprawdę ważne.
Rozmawiała Daria Porycka
Robbie Ryan jest irlandzkim operatorem współpracującym m.in. z Andreą Arnold, Yorgosem Lanthimosem, Kenem Loachem, Noahem Baumbachem, Stephenem Frearsem i Mike’em Millsem. Ma na swoim koncie m.in. nominacje do Oscara za „Faworytę” i „Biedne istoty”, Europejską Nagrodę Filmową za „Faworytę”, Brązowe Żaby za „Wichrowe wzgórza” i „Biedne istoty”, a także Złotą Żabę za „C’mon C’mon”.
33. festiwal EnergaCamerimage w Toruniu potrwa do soboty. Patronem medialnym wydarzenia jest Polska Agencja Prasowa. (PAP)
dap/ wj/ ppa/