Za kulisami „Domu dobrego”. Agata Turkot o nowym filmie Smarzowskiego [WYWIAD]
Trudno mi przyjąć zarzuty, że nasz film jest za mocny, że przemoc jest pokazywana zbyt dosłownie i że tak nie wolno robić w kinie. Zastanawiam się, czy to przypadkiem nie jest cenzurowanie sztuki – mówi PAP Life Agata Turkot, która w nowym filmie Wojciecha Smarzowskiego, "Dom dobry", wcieliła się w postać głównej bohaterki. Tę opowieść o przemocy domowej będzie można oglądać w kinach od 7 listopada.
PAP Life: Tomasz Schuchardt, który w „Domu dobrym” wciela się w męża-kata twojej bohaterki, przyznał, że kiedy przeczytał scenariusz przeraził się. Na tym etapie mógł zrezygnować z roli, ale uznał, że film jest ważny społeczne i ktoś musi – jak się wyraził - „zagrać tego gnoja”. A jaka była twoja pierwsza reakcja, gdy dostałaś scenariusz?
Agata Turkot: Nie wahałam się, czy w ogóle zagrać Gośkę. Ale faktycznie, czytając scenariusz, poczułam niepokój, ponieważ sceny przemocy były poruszające. Wojtek (Smarzowski, reżyser "Domu dobrego" - red.) nie pisze standardowych scenariuszy. Tekst bardziej przypomina strumień świadomości. Jedna scena nachodzi na drugą, mieszają się, sceny są bardzo rozbudowane. Czytając scenariusz, widziałam siebie w tych scenach i przez chwilę zastanawiałam się, czy to nie będzie dla mnie za dużo. Zadzwoniłam do Wojtka, porozmawialiśmy i szybko się wyjaśniło, w jaki sposób on chce te historie opowiadać, jak kręcić. To mnie przekonało i uspokoiło.
PAP Life: Podobno Smarzowski napisał rolę Gośki specjalnie dla ciebie. To dość niezwykła sytuacja, bo nigdy wcześniej nie zagrałaś głównej roli. Zapytałaś go, dlaczego wybrał właśnie ciebie?
A.T.: Nie, on nie tłumaczy takich decyzji. Ale mogę się domyślać, że dobrze mu się ze mną pracowało przy „Wesele 2”. Wojtek gromadzi pewną grupę ludzi, z którą czuje się bezpiecznie i która w podobny sposób myśli o kinie, o budowaniu postaci i prowadzeniu historii. Często w jego filmach pojawiają się ci sami aktorzy. Myślę, że tak było w moim wypadku. Ale on nie napisał roli Gośki dla mnie. Najpierw wymyślił temat, zaczął pisać historię, w której pojawiła się główna bohaterka, młoda dziewczyna i postanowił mnie obsadzić. Faktycznie, dostałam tę rolę bez castingu, co jest sytuacją absolutnie wyjątkową. Już w trakcie kręcenia, Wojtek bardzo mnie wspierał i jeśli widział, że mam jakieś wątpliwości, powtarzał, że dam radę.
PAP Life: Ale odbył się casting na męża twojej bohaterki i startowało w nim wielu znakomitych aktorów.
A.T.: Bardzo się ucieszyłam, kiedy dowiedziałam się, że to Tomek Schuchardt będzie grał. Przyznam, że przeczuwałam to już na castingu. Z Tomkiem poznaliśmy się przy „Weselu 2”. Bardzo się polubiliśmy i szalenie cenię go jako aktora. Jest konkretny, profesjonalny i nie traktuje zawodu jako sposobu na wyładowywanie swoich stresów, nie podchodzi do niego ambicjonalnie. Na planie bardzo wyraźnie odcinał pracę od życia prywatnego. Czyli jak byliśmy po ujęciu, to natychmiast był Tomkiem, a ja Agatą. Jest akcja, to wchodziliśmy w postaci. Te granice się nie zacierały i to było dla mnie szalenie ważne. Cały czas wyraźnie to rozgraniczałam, kiedy jestem Agatą, a kiedy Gośką. Bardzo nad tym pracowałem, żeby nie identyfikować się z moją bohaterką.
PAP Life: Miałaś wsparcie psychologa?
A.T.: Produkcja, aby zapewnić mi dodatkowe wsparcie, zatrudniła Anię Skorupę, która jest doświadczonym coachem aktorskim. Razem z nią ćwiczyłam wchodzenie w różne skrajne stany emocjonalnie w taki sposób, który był dla mnie najbardziej bezpieczny. Ania opracowała własną metodę pracy z aktorami. Uczy, że nie trzeba czerpać z własnych doświadczeń, żeby budować postać, a przecież tak jesteśmy uczeni na studiach. To jest skuteczne, niestety równocześnie obciążające dla psychiki aktora.
PAP Life: „Dom dobry" zaczyna się jak film o miłości. Gośka, nauczycielka angielskiego, po powrocie z Anglii, poznaje w sieci Grześka, lokalnego polityka. Ona spragniona miłości. On starszy, troskliwy, romantyczny. Zaczynają wspólne życie, które szybko zmienia się w koszmar. Mimo to Gośka przez kilka lat tkwi w tym związku. Przygotowując się do zagrania roli, spotykałaś się z kobietami, które doświadczyły przemocy domowej?
A.T.: Kiedy Wojtek pisał scenariusz, rozmawiał z kobietami, które były w przemocowych związkach, uczestniczył w spotkaniach grup wsparcia. Więc już sam tekst był bardzo bogaty we wszelkie wskazówki, jak prowadzić postać. Zwłaszcza że w filmie oglądamy wiele różnych wariantów losów Gośki. Ale, rzeczywiście, dla mnie było szalenie ważne, żeby spotkać się z takimi kobietami, porozmawiać, spojrzeć im prosto w oczy i tak naprawdę je poczuć. Zobaczyć, w jaki sposób one reagują na to, że chcemy opowiedzieć taką historię. To było niezwykle wzruszające, bo spotkałam się z szalenie ciepłym przyjęciem. Dziewczyny trzymały kciuki za nasz film. Niektóre były na planie podczas kręcenia zdjęć. To nas wszystkich upewniało, że robimy coś, co jest naprawdę istotne.
PAP Life: Gośka przeżywa w domu piekło, ale momentami mnie irytuje. Miałam ochotę krzyczeć: "Dlaczego tkwisz w tym strasznym związku? Dlaczego pozwalasz się tak traktować?" Trudno to zrozumieć. Przecież jest inteligentna, wykształcona.
A.T.: Twoja reakcja mnie nie dziwi. Bardzo często osoby, które doświadczają przemocy, są irytujące dla swojego otoczenia. Zaprzeczają, że są krzywdzone. Na zmianę odchodzą i wracają do swoich oprawców. To jest jedna z przyczyn, dlaczego bliscy tych kobiet w pewnym momencie odpuszczają i przestają udzielać im pomocy. Bo przecież gdyby było im źle, to uciekłyby z tych domów. W filmie staraliśmy się pokazać, jak to jest możliwe, że taka rezolutna dziewczyna, jak Gośka, staje się bezwolna.
To też nie jest tak, że przemoc eskaluje w sekundę, ten proces jest rozłożony w czasie. Zaczyna się od małych, niby nieznaczących rzeczy, złośliwych komentarzy, wyśmiewania. Później następuje izolowanie od rodziny, znajomych. Między aktami przemocy są okresy spokoju, kiedy oprawca przeprasza, obiecuje poprawę, obsypuje prezentami. To są takie mechanizmy psychiczne, które przywiązują ofiarę do kata. W pewnym momencie takie kobiety tracą kontrolę nad własnym życiem, w ich głowie dzieje się tak dużo, że nie są w stanie racjonalnie ocenić swojej sytuacji. Przemocowcy mają jakiś szósty zmysł i sprytnie wybierają swoje ofiary. Zazwyczaj są to osoby podatne na manipulacje, które często w swoich rodzinnych domach doświadczyły różnego rodzaju przemocy, niekoniecznie fizycznej. Nie musiała to być też oczywista patologia, gdzie alkohol leje się strumieniami. Ale nie miały zapewnionego bezpieczeństwa emocjonalnego, ich potrzeby były lekceważone, nie czuły się ważne, kochane. A oprawca na początku okazuje im troskę, zainteresowanie.
Z zewnątrz jest nam łatwo to ocenić, ale my nie mamy żadnego emocjonalnego stosunku do oprawcy. Dlatego ważne jest, żeby okazywać takim kobietom wsparcie, zapewniać, że mogą na nas liczyć. Szansa, że uciekną za pierwszym razem, jest mała. Ale może zrobią to za drugim, trzecim czy dziesiątym razem.
PAP Life: Zetknęłaś się z przemocą w swoim otoczeniu?
A.T.: Myślę, że każdy z nas, w mniej lub bardziej bezpośredni sposób, był uczestnikiem zdarzenia, w którym była przemoc. Kiedy zaczęłam pracować nad rolą, uświadomiłam sobie, jak dużo przemocy jest wokół. Na ulicy matka krzyczy na dziecko, para kłóci się w tramwaju. Przemoc pokazywana jest w wiadomościach, social mediach, sprzedawana jako rozrywka. To wszystko powoduje, że nasza reakcja na przemoc jest opóźniona, bądź w ogóle jej nie ma. Trochę z powszechności zjawiska, trochę z lenistwa, trochę ze strachu albo ze wstydu. Mam takie marzenie, żeby nasz film uświadomił, że reagowanie na krzywdę ma sens. Po prostu, żebyśmy byli na siebie uważni i czuli.
PAP Life: Co poczułaś, kiedy pierwszy raz obejrzałaś „Dom dobry”?
A.T.: Nie było to komfortowe, bo ciężko jest patrzeć na siebie przez dwie godziny non stop. Jeszcze tak intymnie, tak blisko. Nie było dla mnie łatwe zdystansowanie się od siebie, ale tak ma chyba większość aktorów. Na pewno byłam bardzo dumna z tego filmu, z Wojtka i z Krzyśka Komandera, naszego montażysty. Z jednej strony, ten montaż jest bardzo dynamiczny i gwałtowny. Ale jednocześnie klarowny i świetnie oddaje stan wewnętrzny bohaterki. Poczułam, że to się nam po prostu udało.
PAP Life: Nie byłaś rozczarowana, że film został praktycznie zignorowany przez jury na Festiwalu w Gdyni?
A.T.: Tak, poczułam zawód, bo przez cały ten czas, kiedy „Dom dobry” był wyświetlany w Gdyni, dostawaliśmy masę bardzo dobrych opinii. Mnóstwo osób dziękowało nam, mówiąc, że zrobiliśmy coś bardzo ważnego i że świetnie, że takie kino powstało. Nie rozumiem werdyktu jurorów. Oczywiście każdy ma prawo do swojego zdania. Widocznie taka była wypadkowa opinii kilku osób. Ale trudno mi przyjąć zarzuty, że nasz film jest za mocny, że przemoc jest pokazywana zbyt dosłownie i że tak nie wolno robić w kinie. Zastanawiam się, czy to przypadkiem nie jest cenzurowanie sztuki. Jak się estetyzuje przemoc, używa dla rozrywki, jak w filmach akcji, to jest w porządku. A jeżeli pokazujemy tę przemoc taką, jaka ona jest, bez żadnych filtrów, ubarwień, po to, żeby o tym dyskutować, to już jest oburzające.
PAP Life: Powiedziałaś, że starałaś się mocno oddzielałać postać od siebie. Ale dałaś Gośce swoją twarz, swoje ciało. Wiele scen jest bardzo intymnych, brutalnych. Nie wstydziłaś się ich grać?
A.T.: Wstydzę się wielu rzeczy. Często wstydzę się też grać, wchodzić w jakiś mocny stan. Więc wstyd właściwie ciągle mi towarzyszy. Ale staram się go oswajać. Mówi się, że bycie odważnym nie polega na tym, że się nie boisz, tylko że się boisz i robisz. Tak samo pracuję ze swoim wstydem. Działam i próbuję w jakiś sposób być silniejsza od niego. Na planie „Domu dobrego” wstyd towarzyszył całej ekipie, kiedy wchodzi się w takie pole przemocy, patrzy na upokorzenie jednego człowieka przez drugiego. Po prostu wytwarza się energia wstydu i ta emocja pojawia się w każdej osobie, która w jakikolwiek sposób w tym uczestniczy. Jest to obezwładniające i właściwie poza logiką. Bo przecież my tylko kręcimy film, udajemy, a mimo to ten wstyd po prostu wszystkich zalewał i w jakiś sposób unieruchamiał. To było bardzo ciekawe, mocne doświadczenie. Dla mnie praca na planie była niesamowitą lekcją aktorstwa. Bardzo dużo się nauczyłam, w jaki sposób pracować na planie, jak daleko mogę się posunąć sama ze sobą. W jaki sposób pracować na emocjach, żeby się chronić, a żeby równocześnie, były one jak najbardziej autentyczne.
PAP Life: Wstyd nie przeszkadzał ci, żeby zostać aktorką?
A.T.: Tutaj wracamy do dzieciństwa. Byłam bardzo wstydliwym i nieśmiałym dzieckiem. Żyłam w swoim świecie, nie za bardzo integrowałam z rówieśnikami. Moi rodzice próbowali mnie wyciągać na zewnątrz, zapisywali na różne zajęcia sportowe. Długo trenowałam jeździectwo, chodziłam na różne kółka i w końcu trafiłam na kółko teatralne. Nauczyłam się jakiegoś wierszyka, wyrecytowałam go, okazało się, że całkiem dobrze mi poszło i sprawiło jakąś frajdę. Później zaczęłam w aktorstwie odkrywać inne wartości. Wydaje mi się, że podświadomie poczułam, że na scenie ten mój wstyd znika, mogłam się ukryć za jakąś postacią, tekstem. Odkryłam, że sztuka stwarza przestrzeń na bycie autentyczną.
PAP Life: Do Łódzkiej Filmówki dostałaś się za pierwszym razem?
A.T.: Za drugim i bardzo cenię sobie ten rok przerwy. Uważam, że był dla mnie kluczowy. Takie doświadczenie, kiedy musisz się zmierzyć z odrzuceniem, nie jesteś już w żadnej strukturze, sama musisz sobie ułożyć plan dnia, kiedy wstać, co będziesz robić albo czego nie robić, dyscyplinować się, jest bardzo ważne. Później przydaje się w naszym życiu aktorskim, kiedy opuszczamy szkołę, okazuje się, że telefon nie dzwoni i nie mamy pracy.
PAP Life: Doświadczyłaś tego?
A.T.: Skończyłam szkołę siedem, osiem lat temu i na szczęście od tamtej pory cały czas pracowałam, czy to w serialach, czy w teatrach. To nie były jakieś wielkie projekty i wielkie role, ale utrzymuję się z tego zawodu.
PAP Life: Pierwszą większą rolę zagrałaś u Smarzowskiego w „Weselu 2”. To był punkt zwrotny w twojej karierze?
A.T.: Z jednej strony, na pewno tak, bo spotkałam Wojtka. Ale z drugiej, nie wydarzyło się coś takiego, że nagle posypały się propozycje. Ten zawód jest trudny. A najtrudniejsze w nim jest właśnie to, że albo się dzieje wszystko, albo nic. Trzeba dużego samozaparcia, samoorganizacji i umiejętnego dysponowania swoimi zasobami energetycznymi i finansowymi, żeby to swoje życie pchać do przodu. Ale też to ciągłe odrzucenie, z którym musimy się mierzyć, jest bolesne. Im dłużej jestem w tym zawodzie, tym te odrzucenia zdarzają mi się mocniejsze, bo stawka jest większa. Chociaż ostatnio zauważyłam też, że coraz mniej boli. Moim zdaniem, odrzucenia uczą nieidentyfikowania się z tym zawodem. Czyli, że moja wartość to nie jest to, jaką jestem aktorką i czy w danej chwili ktoś mnie chce, czy nie. Bo to, czy dostaniesz rolę, zależy od wielu rzeczy, gustów. Czasami producenci nie chcą zatrudniać aktorów, którzy nie są popularni w internecie. Jest to trochę przerażające, ale też nie ma na co się obrażać, bo świat idzie w tym kierunku. Każdy musi sam ze sobą podjąć decyzję, czy w to wchodzi, czy wybiera niezależną drogę.
PAP Life: A ty co wybierasz?
A.T.: Nie wszystko zależy od naszych chęci. Chciałabym robić tylko takie projekty, w które w 100 proc. wierzę i które mnie w 100 proc. interesują. Ale jest to też mój zawód, dzięki niemu się utrzymuję, więc idę na różne kompromisy. Zresztą zauważyłam, że często projekty, które wydawały mi się artystycznie nieinteresujące, ale z różnych względów zdecydowałam się je zrobić, okazywały się wspaniałą przygodą. Dzięki nim poznałam interesujących ludzi. Więc to też są takie prezenty, o których często nie myślimy, a które się przydarzają.
PAP Life: Teraz, dla równowagi, po „Domu dobrym” powinnaś zrobić dobrą komedię.
A.T.: Albo zagrać dziewczynę dresiarza (śmiech). Jeśli pojawi się taka propozycja, to dlaczego nie, ale nic na siłę. Nie będę za wszelką cenę starała się czegoś udowodnić. Oczywiście chciałabym robić bardzo różne rzeczy. To największa frajda w tym zawodzie, że raz możemy pokazać się w dramatycznej odsłonie, a za chwilę w wesołej. W ostatnim czasie pojawiły się dwa filmy z moim udziałem: „Skrzat. Nowy początek” – to kino familijne i czarna komedia „Zapiski śmiertelnika”, w których gram inne postaci. Więc to nie jest, że gram tylko poważne role.
PAP Life: W przyszłym roku będzie premiera serialu „Piekło kobiet”, w którym zagrałaś główną rolę. Już sam tytuł brzmi poważnie.
A.T.: Rzeczywiście, to poważny serial, który rozgrywa się w latach 30. XX wieku i dotyka tematu aborcji, patriarchatu. Moja bohaterka jest redaktor naczelną. Boryka się z różnymi demonami, ma też różne uzależnienia i nie jest taka krystaliczna. Ale obok mroku, ma też w sobie dużo jasności. Pod tym kątem to też była dla mnie bardzo ciekawa rola. Staram się tak budować swoje role, nawet stricte dramatyczne, żeby przemycać promyki jasności, uśmiechu, jakiegoś żartu. „Piekło kobiet” jest o kobietach. O tym, co znaczyło być kobietą 100 lat temu, jak to się zmieniło. Oczywiście świat męski też jest tam przedstawiony. I nie jest to takie zerojedynkowe, że kobiety są biedne, a mężczyźni są brylującymi silnymi samcami. Chcieliśmy łamać stereotypy i mam nadzieję, że to się udało. (PAP Life)
Rozmawiała Iza Komendołowicz
ikl/ag/
Agata Turkot ukończyła aktorstwo w Łódzkiej Filmówce (2018). Stała się rozpoznawalna dzięki serialowi "Leśniczówka". Zagrała w „Weselu 2” Smarzowskiego. W „Domu dobrym” wciela się w postać Gośki, głównej bohaterki. W przyszłym roku zobaczymy ją w serialu „Piekło kobiet” (HBO Max), gdzie gra główną bohaterkę. Ma 32 lata.