Katarzyna Żak: pozwoliłam córkom na dokonywanie własnych wyborów [WYWIAD]
W nowej świątecznej komedii, "Piernikowym sercu", gra kobietę, która nie akceptuje wyborów życiowych swoich dzieci. - Myślę, że to jest najtrudniejsza sprawa w byciu rodzicem. Pozwolić dorastającemu dziecku na dokonywanie własnych wyborów – mówi PAP Life Katarzyna Żak, prywatnie, mama dwóch córek. - Chciałam je ustrzec przed błędami, ale one bardzo szybko się zbuntowały. A mój mąż powiedział: „Przeżyłaś swoje życie po swojemu, daj zrobić to dzieciom”. Odpuściłam - wspomina aktorka. „Piernikowe serce” wchodzi do kin 28 listopada.
PAP Life: „Piernikowe serce” rozgrywa się w Toruniu, twoim rodzinnym mieście. Czy to było dla ciebie ważne, że właśnie tam kręciliście film?
Katarzyna Żak: Bardzo ważne. W Toruniu spędziłam całe dzieciństwo i młodość. Wyjechałam dopiero na studia do Wrocławia, ale mentalnie nie wyjechałam stamtąd nigdy. Często podkreślam, że jestem torunianką, bo bardzo utożsamiam się z tym miastem. Dla mnie praca na planie filmu to była nostalgiczna podróż. Odwiedziłam miejsca, z którymi mam wiele wspomnień. Po pierwsze, Stare Miasto, które oczywiście nie zmieniło się w sensie architektury i cały czas jest wspaniałe, ale też w ostatnich latach niezwykle wypiękniało. Przyznam, że nie widziałam nigdy takiego świątecznego Torunia - z taką feerią świateł, barw, dekoracji. Pierwszą scenę, którą nagrywałam w filmie, to jedna z końcowych. Była nad Wisłą. Siódma rano, zacinał śnieg z deszczem, więc Toruń przywitał mnie zimno i wiecznie. Później, korzystając z przerwy między scenami, przeszłam się nad Wisłą, potem do Krzywej Wieży, która znajduje się w bocznej uliczce. Ale warto tam zajrzeć, bo są tylko dwie krzywe wieże w Europie - jedna w Pizie, a druga właśnie w Toruniu. Ciekawym punktem jest Katedra Dwóch Janów, gdzie jest dzwon Tuba Dei, drugi co do wielkości w Polsce, po krakowskim Dzwonie Zygmunta. Mamy więc w Toruniu sporo miejsc, które nam toruńczykom od dziecka wbijano do głowy, że są ważne i które cały czas są w naszych sercach.
PAP Life: Wracając do filmu. „Piernikowe serce” opowiada o pojednaniu bliskich osób, które bardzo się od siebie oddaliły. Grasz Melanię, kobietę zdystansowaną, chłodną, która nie potrafi pokazywać uczuć. Melania wydaje się być zupełnie inną osobą niż ty prywatnie. Dostrzegłaś jakieś podobieństwa ze swoją bohaterką?
K.Ż.: Przyznam, że jest ich mało. Na obronę Melani mogę powiedzieć, że jest od niedawna wdową i nie radzi sobie ze stratą męża, któremu właściwie wszystko zawdzięcza - pozycję społeczną, dobrobyt, piękny dom. Melania jest dojrzałą kobietą, ma 61 lat, ale mimo że sprawia wrażenie silnej, mocno kontrolującej, to jest zagubiona. W filmie oglądamy, że jej syn po latach nieobecności jest zmuszony, żeby razem ze swoją żoną i nastoletnim synem, czyli wnukiem Melanii, wrócić do domu rodzinnego. Nie ma na to ochoty, ale musi się przełamać, bo znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Melania też wydaje się z tego faktu niezadowolona. Na jego widok nie okazuje radości, ma pretensje, że syn przestał się do niej odzywać. Pod tym względem jestem zupełnie inna, bo prywatnie mam bardzo dobre relacje ze swoimi córkami i to jest fantastyczne.
PAP Life: Melania nie akceptuje wyborów życiowych swoich dzieci. Kiedy wyrzuca synowi, że od lat nie utrzymuje z nią kontaktów, słyszy od niego: „To ty przerwałaś naszą relację, nie akceptując mojej miłości”. Wielu rodziców ma problem z wyborami swoich dorosłych dzieci. Uważają, że wiedzą lepiej, co będzie dobre dla ich dzieci. Mają wizję ich przyszłości. Chcą ustrzec przed popełnianiem błędów. Nie próbowałaś, choćby w myślach, układać scenariuszy na życie swoich córek?
K.Ż.: Jestem z pokolenia, które było wychowane, że należy bardzo mocno liczyć się ze zdaniem rodziców. Chociaż akurat jestem przykładem tego, że postawiłam na swoim i mimo że moi rodzice nie akceptowali mojego wyboru, żeby zostać aktorką, to pojechałam na egzamin do szkoły teatralnej i dostałam się. Wiem, że długo mieli z tym problem. To nie było tak, że była obraza czy zerwanie relacji, ale kiedy przyjeżdżałam do domu, na przykład na święta Bożego Narodzenia, opowiadałam im, jak wygląda szkoła, jakie mam zajęcia, to czułam, że patrzyli na mnie z troską. W mojej rodzinie nie było tradycji artystycznych, mama była lekarzem i miała nadzieję, że pójdę w jej ślady. Rodzice martwili się, że wybrałam niepewną drogę, która może nie dać mi utrzymania, że aktorstwo to taki zawód, w którym łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Oczywiście wtedy tego nie wiedziałam. Przekonałam się o tym po latach, ale musiałam się sparzyć, przejść swoją drogę. Miałam takie samo myślenie w stosunku do córek. Chciałam je ustrzec przed błędami, ale one bardzo szybko się zbuntowały. A mój mąż powiedział: „Przeżyłaś swoje życie po swojemu, daj zrobić to dzieciom”. Odpuściłam. Myślę, że to jest najtrudniejsza sprawa w byciu rodzicem. Pozwolić dorastającemu dziecku na dokonywanie własnych wyborów. Ingerowanie, narzucanie własnego zdania prowadzi do popsucia relacji, a potem ich naprawa, co też pokazuje nasz film, nie jest łatwa.
PAP Life: Ostatnio, często się czyta, że dorosłe dzieci, np. pod wpływem terapii, zrywają więzi z rodzicami. Uważasz, że w rodzinie, poza ekstremalnymi sytuacjami, powinno się dążyć do odbudowania relacji?
K.Ż.: Tak. Uważam, że po to jesteśmy dorośli, mądrzejsi i bardziej doświadczeni. Czasami jest bardzo trudne, żeby schować swoje ambicje, dojrzałość, stanąć przy dziecku i powiedzieć: „Może robisz źle, może się kiedyś o tym przekonasz, ale jestem tu po to, żeby cię wspierać i żeby być przy tobie w najtrudniejszych momentach. Kiedy będziesz na to gotowy, przyjdź, pogadamy. Jeśli będziesz chciał powiedzieć wszystko, okej. Jeśli połowę, też super”. Widzę jednak, że bardzo niewielu rodziców potrafi rozmawiać z dorosłymi dziećmi. Nie mogą się odwołać do autorytetów, dlatego że młodzi ludzie często ich nie mają. Świat się zmienił, inaczej wyglądała nasza młodość, nie było internetu, telefonów komórkowych, mediów społecznościowych. Dziś tzw. terapia, nie zawsze sprawdzona, jest dla ludzi młodych na wyciągnięcie ręki.
PAP Life: Jesteś osobą, która odpuszcza, wybacza, szuka zgody?
K.Ż.: Staram się tonować wszystkie konflikty, nieporozumienia. Nie warto za wszelką cenę stawiać na swoim, udowadniać, że ma się rację. Szkoda czasu na obrażanie się.
PAP Life: „Piernikowe serce” rozgrywa się w okresie przedświątecznym. Powoli wchodzimy w ten czas - pojawiają się reklamy, muzyka, dekoracje – wszystko w świątecznym, radosnym klimacie. Tylko że w życiu bywa inaczej. Niektórzy są samotni, chorzy, brakuje im pieniędzy. Dla ciebie Boże Narodzenie zawsze było radosnym czasem?
K.Ż.: Tak. Chociaż pamiętam jedne święta w moim rodzinnym domu... Miałam chyba siedem lat, bo mój brat był już na świecie. Wtedy na choince stawiano prawdziwe świeczki. I w trakcie Wigilii nasza choinka się zapaliła, ogień rozprzestrzeniał się szybko, bo na choince była jeszcze sztuczna wata, która imitowała śnieg i plastikowe włosy anielskie. To wszystko w latach 70. było bardzo modne. Mój tato rzucił choinkę na podłogę, mama pobiegła po mokry ręcznik. Byłam przerażona, że za chwilę wszyscy możemy się spalić. Ale też pamiętam radość mojego malutkiego brata, który był zafascynowany ogniem. Kolejne święta w naszym domu były już z elektrycznymi lampkami.
PAP Life: Święta są dobrą okazją do pojednania?
K.Ż.: Uważam, że tak. Jako dziecko spędzałam święta w bardzo wąskim gronie, tylko z bratem i rodzicami. Ale kiedy wyszłam za mąż, miałem wtedy zaledwie 21 lat i weszłam w rodzinę Cezarego, doświadczyłam świąt w dużej grupie ludzi i bardzo to polubiłam. Tam na Wigilii zawsze było co najmniej 20 osób, dzielenie się opłatkiem i składanie życzeń trwało co najmniej 45 minut. Niektóre były konwencjonalne, inne długie, bardzo przemyślane i osobiste. Myślę, że nawet jeżeli jest jakieś nieporozumienie, to warto o tym zapomnieć i może, właśnie dzieląc się opłatkiem, powiedzieć: „Słuchaj. Co było, to było. Rozpoczynamy nowy rozdział. Są święta i spędźmy je w radości”. W ogóle nie wyobrażam sobie, żeby usiąść do stołu wigilijnego w niedobrej atmosferze. Bardzo dużo ludzi uważa, że święta trzeba odbębnić. Trzeba mieć choinkę, trzeba kupić prezenty, trzeba pojechać do rodziców, teściów, no i będziemy mieli z głowy. Święta to też pewnego rodzaju sprawdzian dla rodziny, a może nawet sprawdzian naszych czasów.
PAP Life: Święta odbywają się zawsze w waszym domu?
K.Ż.: Nie zawsze, ale najczęściej. Dlatego że nasze dzieci i najbliższa rodzina, co uważam, że jest naszym wielkim sukcesem, uwielbia do nas przyjeżdżać. W tym roku będzie chyba 12, może 14 osób. I to jest super. Oczywiście wiąże się to z przygotowaniami. A tak się składa, że jestem teraz bardzo zajęta, bo 3 stycznia mam w Teatrze Komedia premierę sztuki „Jak zawsze”, na podstawie powieści Zygmunta Miłoszewskiego. Pokazy przedpremierowe odbędą się już pod koniec roku. Zresztą zawsze ten czas przedświąteczny jest zawodowo intensywny. Gramy też przedstawienia w Och-Teatrze. Ale dojrzałam już do tego, że nie muszę być najlepszą kucharką i najlepszą organizatorką świąt, tylko rozdzielam zadania, żeby każdy kto przychodzi do nas na święta, miał swój udział. Ważne jest, żebyśmy się spotkali, byli razem, biesiadowali, pokolędowali, a nie zasiadali wykończeni przygotowaniami do trzeciej w nocy. Kiedy już mamy listę gości, robimy losowanie i każdy kupuje prezent dla jednej osoby, ustalamy jakąś kwotę, niezbyt dużą. Chodzi o to, żeby prezent był od serca, przemyślany, a nie drogi.
PAP Life: Jedną z najbardziej wzruszających scen w filmie jest scena wspólnego pieczenia pierników. Masz sekretny przepis na swój piernik?
K.Ż.: Moja kochana babcia Helenka piekła piernik świąteczny z bakaliami, który przysyła nam do Torunia mniej więcej tydzień przed świętami. Pamiętam, że przychodził pocztą, zawinięty w białą lnianą ściereczkę i, tak przygotowany, czekał w spiżarni na półce na święta. Tuż przed Wigilią moja mama oblewała go czekoladą - w tamtych czasach prawdziwa czekolada była rarytasem. Pamiętam też, że przed świętami staliśmy w długiej kolejce pod sklepem firmowym Kopernik. Wtedy rzucano „katarzynki” i „serca” w prawdziwej czekoladzie, małe pierniczki zawieszane na choinkę. Teraz to moje córki z radością pieką pierniki. Kupiły foremki i już umawiają się na pieczenie. A ja? Może też upiekę piernik w kształcie serca! (PAP Life)
Rozmawiała Iza Komendołowicz
ikl/ag/ep/
Katarzyna Żak ma 62 lata. To aktorka filmowa, telewizyjna, teatralna i wokalistka. Ukończyła studia na Wydziale Lalkarskim w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej we Wrocławiu. Od 1986 do 1995 występowała w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, w latach 1995-2011 była aktorką warszawskiego Teatru Rampa. Obecnie występuje na stołecznych scenach: w Och-Teatrze, Capitolu i Komedii. Popularność przyniosły jej role w serialach „Miodowe lata” i „Ranczo”. Wykonuje piosenkę literacką. W 2025 r., z piosenką "Bo jeśli miłość ma kres", wygrała konkurs "Premier" na festiwalu w Opolu. Jej mężem jest znany aktor i reżyser Cezary Żak, z którym ma dwie dorosłe córki.
„Piernikowe serce” wchodzi do kin 28 listopada.